Sen #39 – W górach szaleństwa ‡ Historia spisana przez Jana Heimsona ‡ dnia ‡ A uważ ty co to czytasz, że słowa poniższe zapisałem prawdziwie, wedle sumienia i rozsądku, i wątpić w nie nie potrzeba.
Z przyjemnością, całym ciałem odczuwałem wysiłek maszyny wspinającej się wolno po kamienistej drodze. Każde drżenie i podskok, każdy zgrzyt, warkot, chrupanie miażdżonego żwiru i pękających grud ziemi, wypełniały mnie ekscytacją. Zdrowo zmęczona, pocąca się maszyna ma w sobie coś bardziej jeszcze realnego niż pocący się człowiek. Na codzień bowiem, jeśli biegnę ulicą, jeśli nawet deszcz pada na mnie, chłód przenika przez ubranie i przesuwa się po mnie całym, rozdeptane błoto ucieka podstępnie spod moich butów, a niecierpliwy turysta wykrzykuje coś do mnie – słowem: jeśli staram się dotknąć rzeczywistości tak bardzo, jak to możliwe na moim osiedlu – to wiem przecież, że te same czynności maszyna wykonałaby łatwo i z pełną obojętnością.
Na wzgórzach już tak nie jest. Tutaj, nawet siedząc na tylnym siedzeniu, za każdym razem gdy opona potyka się o wybój, czujesz jak praca twoich mięśni współgra z pracą silnika. Zmęczony ryk samochodu, sunącego z bólem, metr za metrem, powoli i przerywanie, zdaje się mówić do ciebie: "Teraz w końcu rozumiem, jak czujesz się na codzień". Dlatego właśnie tak kochałem te wzgórza, pojawiające się i niknące za oknem jak fale sztormowe dziwnego, monumentalnego oceanu, ogromnego i powolnego jak tytan. Tumany kurzu, obudzone przez koła pojazdu, wznosiły się ku niebu niczym kadzidła w świątyni Słońca, prażącego poorane zagony. Tak przedstawiały mi się tego dnia Góry Świętokrzyskie.
Jak łatwo sobie wyobrazić, podróż samochodem po Ziemi Kieleckiej była dla mnie przygodą sama w sobie. Tego dnia czekało mnie jednak coś więcej niż zwykła wycieczka: była to wyprawa, której cel był niejasny, trasa zaś nieznana.
Jechaliśmy całą rodziną, aby spędzić tydzień w urokliwym pensjonacie wśród gór. Miejsce to znane nam było ze słyszenia: dalecy znajomi opowiadali, że gdzieś tam, ktoś był tam na wczasach, spędził czas pełen wrażeń, wrócił odmieniony. Czy na lepsze? Tego nie wiadomo. Właściciel ośrodka był ponoć kiedyś cyrkowcem, zanim stracił pracę, stoczył się, zaczął pić. Pensjonat wciąż przynosił dochód (z uwagi, jak mówią, na doskonałe położenie i przystępne ceny), zyskał jednak złą sławę i szeptało się, że jest nawiedzony. Wreszcie – czy to na skutek zaniedbania, klątwy, czy zręcznego marketingu – nie było go na mapach, a jedynym sposobem, by doń trafić, było kierowanie się intuicją. Wszystko to razem rozbudzało wyobraźnię i zapowiadało ekscytujący urlop.
Po wielu godzinach krążenia, testowania niewczesnych hipotez i rozpytywania wylęknionych tubylców, trafiliśmy w końcu na miejsce. Stary Mercedes dziadka wspiął się, sapiąc, po polnej drodze na szczyt wzgórza, a oczom naszym ukazał się dom wczasowy. Na przekór naszym nieśmiałym oczekiwaniom, nie był to bynajmniej zamek, ani nawet zrujnowany pałac. Solidna betonowa konstrukcja przypominała raczej szkołę z czasów Polski Ludowej, skromną i bezpretensjonalną. Zamiast demonicznego śmiechu, przywitał nas mokry kaszel, zakończony niepokojącym charchotem. Nasz gospodarz stał w drzwiach.
"Witam, moi kochani" – wymamrotał spod siwożółtego wąsa, wychodząc nam na przeciw. Był to mężczyzna około lat siedemdziesięciu, trzymający się średnio, i wyglądający dość podejrzanie. Zaprowadził nas do holu, gdzie bez zbędnych wstępów przekazał nam klucze. Nim oddalił się do swojego kantorku, powiódł po nas tylko ponurym spojrzeniem i rzekł tajemniczo:
"Cisza nocna o dwudziestej. I radzę nie włóczyć się po zmroku... Szczególnie po zachodnim skrzydle."
Rada ta rozkosznie zmroziła mi krew w żyłach.
Nie muszę chyba dodawać, że już pierwszej nocy postanowiłem włóczyć się po zmroku. Szczególnie zainteresowany byłem zachodnim skrzydłem, rozmyślając wciąż o tym, co może ono skrywać. Dotarcie do niego okazało się jednak dość trudne – budynek poprzedzielany był mnóstwem drzwi. Całe ich tuziny, poustawiane bezsensownie w poprzek korytarzy jak śluzy na łodzi podwodnej, utrudniały przemieszczanie się, a nawet orientację przestrzenną. Niektóre zamknięte były na klucz, inne otwierały się czasem, a czasem nie, zależnie od widzimisię. Nie znalazłszy nic ciekawego, musiałem w końcu wrócić do siebie, by zdrzemnąć się choć na chwilę przed śniadaniem.
Nie dałem łatwo za wygraną, i przez kilka kolejnych nocy ponawiałem próby odnalezienia zachodniego skrzydła. Podczas tych wędrówek dom wczasowy odsłonił przede mną część swych sekretów. Poza nami, jak się okazało, mieszkało tam sporo ludzi. W większości byli bardzo starzy i w ciągu dnia prawie ich nie widywaliśmy. Po zmroku wychodzili jednak ze swych pokojów i włóczyli się, zdawać by się mogło – bez celu, odbywając swoje starcze spacery wzdłuż ciemnych korytarzy. Szybko zauważyłem, że dobrze znali topografię budynku, wiedzieli też, które drzwi są otwarte i kiedy. Ich trasy spacerowe były rozmaite, były jednak miejsca, do których nie zapuszczali się nigdy. Kiedy widzieli, że zmierzam w te strony, kręcili głowami ze źle ukrywaną dezaprobatą. Dzięki tym właśnie wskazówkom odkryłem wreszcie, gdzie znajdowało się zachodnie skrzydło.
Gdy dotarłem do niego, zostałem sam. Szuranie starczych pantofli pozostało za mną, a jego miejsce zajęła pulsująca w uszach cisza. Szedłem powoli naprzód wśród gęstej ciemności, i mimo całej nabrzmiałej przez kilka dni ciekawości poczułem w końcu, jak dziwny strach zalęgł mi się w brzuchu, przyspieszając bicie serca. Wiedziałem teraz, że przede mną znajduje się coś, bo stąpanie przez mrok, grząski jak torfowisko, kosztowało mnie coraz więcej wysiłku z każdym krokiem. Dlatego nie zdziwiłem się, kiedy przede mną jedne z drzwi uchyliły się lekko, rozświetlając korytarz wiązką trupiego światła.
Być może w tej chwili myślałem jeszcze o tym, aby przez nie przejść, zaraz jednak cała moja odwaga mnie opuściła, a umysł rozpuścił się w nagłym przerażeniu. Drzwi otworzyły się szerzej, a w mdłej poświacie ujrzałem cień czegoś, czego nie zapomnę do końca życia. Był to potwór nie przypominający żadnego znanego nauce stworzenia, wielki jak kombajn, lecz zarazem pokraczny, jakby nieudany, nieszczęśliwy i pogubiony w swej ohydzie. Gdy wydobył z siebie żałosny ryk, rzuciłem się do panicznej ucieczki.
Niewiele jadłem następnego dnia i nie mogłem się skupić na grze w brydża. Bałem się wspomnieć rodzinie o mojej przygodzie, przypuszczając, że posądzą mnie o obłęd. Nie byłem wcale pewien, czy nie mieliby słuszności – czułem, że rodziło się we mnie szaleństwo, nie potrafiłem jednak wyrzucić z myśli tego, co zobaczyłem. Zbliżała się ostatnia noc naszego pobytu, postanowiłem więc wrócić do zachodniego skrzydła, gdy tylko zajdzie słońce.
Po godzinie dwudziestej, gdy moja rodzina posłusznie zamknęła się w swych pokojach, ja wymknąłem się cicho. Znając już dobrze drogę, szybko przebiegałem korytarzami, nie zważając na oceniające spojrzenia staruszków i ich trzęsące się dłonie, grożące mi pomarszczonymi palcami. Po jakimś czasie znów znalazłem się sam – a przynajmniej tak mi się zdawało – w zachodnim skrzydle. W całkowitej ciemności nie sposób było odróżnić, które to drzwi zaskoczyły mnie wczoraj, starałem się więc stąpać ostrożnie, by nie dać się nastraszyć. Niestety, tak jak poprzednim razem, złudzenie odwagi nie przetrwało nawet pierwszej próby. Strach sparaliżował mnie całkiem, gdy usłyszałem ciche skrzypienie zawiasów – tym razem nie przede mną, a za mną, zamykając mi drogę ucieczki. Bojąc się nawet spojrzeć w kierunku, skąd sączyło się zielonkawe światło, desperacko rozważałem możliwości ratunku... gdy wtem silne dłonie chwyciły mnie za ramiona i unieruchomiły mnie w miejscu.
Poczułem zapach wędzonej ryby i tanich papierosów, kiedy chrapliwy głos odezwał się za moimi plecami:
"Trzeba było się nie szwędać. Teraz musisz patrzeć."
"Błagam, niech mnie pan puści!" – zaskomlałem, rozpoznając właściciela pensjonatu. Nic nie odpowiedział, popchnął mnie tylko w kierunku drzwi, które otworzyły się szerzej.
Stanąłem w progu wielkiego pokoju, przypominającego kształtem arenę. Zimne światło, którego źródła nie mogłem dostrzec, jarzyło się zbyt blado by rozświetlić ściany i sklepienie. Wystarczyło jednak, by wydobyć z mroku liczne sylwetki, krążące wkoło w desperackiej niemocy trupiego korowodu. Zwaliste potwory o ciężkich jak pnie nogach i demonicznych pyskach, człapały jeden za drugim, nie zwracając na mnie uwagi. Wydawały się podobne do siebie, lecz każde było inne: jak źle wypchane karykatury prawdziwego stworzenia, źle poskładane szkielety pokryte wyliniałą, sparszywiałą powłoką. Jak gdyby przerażone własną obrzydliwością, kurczyły się i wiły, wymachując łbami, dziwnymi mackami, wystającymi kośćmi.
"Na rany Chrystusa" – zdołałem wyszeptać – "Co to jest?"
"To głupia młodzieńcza brawura do tego doprowadziła" – odparł cicho gospodarz. – "Podobna do tej, która cię tu przywiodła."
Przez moment milczał, wpatrując się w korowód. Po chwili rozpoczął opowieść.
"Był rok siedemdziesiąty drugi, kiedy wraz z zięciem ukradliśmy z cyrku dwa słonie. Dwóch głupich młokosów, pełnych ambicji i nadziei... Chcieliśmy stworzyć hodowlę, zbudować agroturystykę, zarabiać krocie. Marzenie każdego dzieciaka. Nie słuchałem ojca kiedy mówił mi: Grzesiu, będziesz mieć z tego płacz, a może i pałowanie. Sam nie wiedział nawet mój nieboszczyk ojciec, niech mu ziemia lekką będzie, co naprawdę nas czekało.
Chowaliśmy je najpierw w stodole, potem w hali, którą dla nich zbudowaliśmy. Milicja nie dawała nam spokoju, wciąż kręcili się po okolicy, nie było sposobu, żeby dać się słoniom popaść. Karmiłem je czym mogłem, nieraz odejmując sobie od ust: gdy było tłuściej, kiszonką i kartoflami; gdy było chudziej, mąką z żołędzi i starymi szmatami. Zwierzęta zmizerniały, oślepły, z czasem bały się już wyjść na zewnątrz, nawet gdy stary komisarz umarł, a milicja w końcu odpuściła. Nam też nie było lekko. Zięć poszedł siedzieć za pędzenie bimbru, więcej go nie widziałem. Żona zostawiła mnie dla jakiegoś mieszczucha, aparatczyka; mówiła, że zgłupiałem. Ale ja nie traciłem nadziei i wciąż czekałem na lepsze czasy, wierząc, że inwestycja się opłaci.
Tymczasem lata mijały. Zwierzęta zaczęły się rozmnażać, potem ich młode mnożyły się między sobą, w najbardziej bezbożny sposób. Pokolenia rodziły się i umierały, coraz bardziej chore, wypaczone, przez całe życie nie widząc słońca na oczy. Czy wiesz co to znaczy, chłopcze, nigdy nie poczuć kropli deszczu na czole? Nigdy nie dotknąć trawy?"
Próbowałem przypomnieć sobie, kiedy ostatni raz dotykałem trawy. Spuściłem wzrok, zawstydzony. Starzec kontynuował opowieść.
"Słonie... trudno je teraz tak nazwać, słowo to ledwie przechodzi mi przez gardło. To groteska, grzech, szyderstwo z Boga. Chociaż chciałbym wierzyć, że jest inaczej, te stworzenia nie przyniosą mi już bogactwa. Czy chciałbyś oglądać je w cyrku? Czy chciałbyś posadzić na jednym z nich swoje dziecko i wysłać je na przejażdżkę? Uważaj, chłopcze! Spójrz wokół. To, co tutaj widzisz, może stać się także z tobą. Takie są skutki życia w sprzeczności z naturą. Do tego chce doprowadzić PO."