Sen #38 – Poszukiwanie straconego czasu Historia spisana przez Jana Heimsona dnia A uważ ty co to czytasz, że słowa poniższe zapisałem prawdziwie, wedle sumienia i rozsądku, i wątpić w nie nie potrzeba.

"Proszę spojrzeć przez okienko. Tak, to malutkie, tam, w kącie. Proszę bliżej, bliżej. Co pan widzi? Widzi pan coś?"

Widziałem niewiele, rozumiałem jeszcze mniej. Wiele rzeczy, to nie ulega wątpliwości, potoczyło się inaczej niż bym to sobie wymarzył. Z perspektywy czasu widzę jednak, że każdy supeł dałby się na spokojnie rozplątać, a każdy klajster powoli rozklajstrować. Całe nieszczęście polegało więc na tym, że nie było czasu.


Niedzielne popołudnie w południowoeuropejskim miasteczku płynęło ciasnymi, zakurzonymi uliczkami; dla każdego nieco innym torem, dla każdego w nieco innym tempie. Słońce świeciło ciepło i radośnie, ozłacając drzewa i żywopłoty, rozświetlając okna kolorowych domków i kamieniczek. Taka złocistość nie mogła jednak trwać wiecznie, bo choć Słońcu nigdy się nie spieszy, jego droga jest raz na zawsze wytyczona, i niczyje żale nic w niej nie zmienią. Kiedy niebo czerwieniło się a cienie wydłużały, niepokój rósł w sercach ojców i matek z wózkami, sunących powoli po trajektoriach rutynowych niedzielnych spacerów. Należało kierować się już ku domowi, aby uniknąć nieprzyjemności zmarzniętego berbecia.

Serca studentów tymczasem rosły, napełniając się i brzmiejąc w oczekiwaniu na nadchodzącą libację. Ci młodzi ludzie za nic mieli jutrzejsze wykłady, na które i tak w poniedziałek by nie poszli, i na których, prawdę mówiąc, nikt się ich nawet nie spodziewał. Spodziewano się ich natomiast w kawiarniach i barach, gdzie w naszykowane kieliszki i kufle wlewał się już alkohol – lubrykant społeczeństwa.

Ze mną sprawy miały się nieco inaczej. Naiwny obserwator powiedziałby pewnie, że mogłem tego dnia iść do domu, że mogłem iść do baru, a gdybym bardzo chciał – mógłbym nawet pójść do teatru. Żadna przeszkoda, materialna ani moralna, nie ograniczała mojej wolności. Byłby to jednak nazbyt prędki i powierzchowny osąd; w rzeczywistości bowiem spętany byłem niewidzialnymi więzami, więzami lęku i niepewności.

Zacznijmy może od tego, że jedną rzecz wiedziałem jasno i wyraźnie. Następnego dnia, mianowicie, raniutko, być może bardzo wcześnie, miałem uczestniczyć w niezwykle ważnej wideokonferencji, od której wiele zależało. Nic poza tym, niestety, wyraźne nie było, a to z tej prostej przyczyny, że zgubiłem gdzieś okulary. Wiedziałem więc, że spotkanie jest rano, lecz nie wiedziałem o której. Brak okularów dawał mi się we znaki. Próbowałem sprawdzić kalendarz, ale notatki skakały mi przed oczami, a spotkanie raz wydawało się być o ósmej, raz znów o dziesiątej, czasami nawet pod koniec dnia. Podobny problem miałem z zegarkiem. Widziałem, że zbliża się wieczór, ale która dokładnie była godzina – tego nie dało się ustalić. Przemierzając chwiejnym krokiem zaułki, ogrody i skwerki, nie potrafiłem ani znaleźć sobie miejsca, ani wyrzucić choć na chwilę z głowy gryzącej obawy, że zaśpię, spóźnię się, a kto wie: może nawet już jestem spóźniony? Tak nie dało się funkcjonować.


Gabinet okulistyczny był zimną, monumentalną budowlą z betonu, wewnątrz wyglądającą jeszcze bardziej niegościnnie niż z zewnątrz. Przypominał mi jeden z tych opuszczonych berlińskich magazynów z widokiem na Sprewę (poprzez skandalicznie zakurzoną szybkę), w którym zawsze spotka cię jedno z dwojga: albo obdarty nastolatek spróbuje sprzedać ci niskiej jakości kokainę, albo zaplątasz się w pajęczynę tak gęstą, że trzeba będzie wzywać strażaków. Godziny zamknięcia zbliżały się, lub może minęły (tego oczywiście nie mogłem być pewien). Być może zrobiono dla mnie wyjątek, bo przekraczając drzwi gabinetu musiałem wyglądać naprawdę żałośnie. Upływ czasu, który do tej pory wydawał mi się zupełnie obiektywną własnością materialnego świata, stał się nagle czymś arbitralnym i pozbawionym sensu. Godzina była raz ta, raz tamta. Kierunki świata również straciły znaczenie, ludzkie twarze rozmywały się i nikły, wszystko zlewało się w jedną chaotyczną plamę.

Najpierw należało przeprowadzić badanie wzroku. Przyrządy optyczne niestety były już nieczynne, w kwestii wady wzroku musiałem zatem zdać się na subiektywną opinię pani optyczki. Nie była to idealna sytuacja, ale ostatecznie miałem szczęście, że gabinet w ogóle był jeszcze otwarty w ten niedzielny wieczór. Zanim wynaleziono tę całą maszynerię, pomyślałem sobie na pocieszenie, takie coś musiało być standardem, i przecież nikt nie narzekał. Jeśli nierozumny lud średniowieczny jakoś to znosił, tym bardziej radę dam i ja.

Pokój był ciemny i ponury, jedynie w jednym kącie znajdowało się niewielkie okienko, przez które wciąż padało światło zachodzącego już słońca.

"Widzi pan okienko w kącie?" – spytała z uśmiechem okulistka. Była to gruba i wesoła dziewczyna średniego wzrostu, około lat trzydziestu. Miała ciemne, związane w koczek włosy, malutkie oczka, i przypominała nieco pogodnego kreta. "Proszę przez nie wyjrzeć i powiedzieć co pan widzi."

Posłusznie udałem się z nią do kąta. Okienko umieszczone było nisko, musiałem się więc trochę schylić. Przez warstwę kurzu ujrzałem fragment uliczki, róg beżowej kamienicy, trochę bruku i jakieś badyle. Szczegóły trudno mi było rozpoznać. "Widzę ulicę i ścianę domu" – zaraportowałem posłusznie. "Super!" – odparła okulistka. – "Proszę podejść bliżej do okienka. Widzi pan nazwę ulicy?"

Dziewczyna stała tuż za mną. Zrobiłem mały kroczek w przód (stałem już przy samej ścianie). Ona również zrobiła mały kroczek. Spojrzałem jeszcze raz. Ścianę kamienicy zdobiła granatowa tabliczka, a na niej niewyraźnie migotały białe literki. "Furia? Fiszka?" – nie byłem ani trochę pewien. "Proszę bliżej" – zaśmiała się okulistka. Teraz byłem już kompletnie wciśnięty w kąt, ona zaś coraz bardziej wciśnięta we mnie. "Furia?" – szepnąłem niespokojnie. "Bliżej, bliżej" – usłyszałem tuż przy moim uchu, kiedy nosem napierałem na zimną szybę. Chłód betonowej ściany przenikał moje ciało z jednej strony, z drugiej zaś czułem gorąco ciała okulistki, przyjemne i niekomfortowe zarazem. Ona też wkleiła się w okno, tak że nasze policzki się stykały. Jej małe czarne oczka łypały na mnie po skosie. Nie mogłem się już poruszać. "A teraz buziaczek" – powiedziała filuternie.


Wychodziłem z gabinetu bez okularów, i jeszcze bardziej zrozpaczony. Słońce zaszło już i mdłe światło latarni nadawało rozmytej rzeczywistości jeszcze bardziej oniryczny charakter. Przy ulicy roiło się od knajp i tawern, wszedłem więc do jednej z nich. Czy to przez ślepy los, czy przez nieunikniony układ planet, spotkałem w środku kilkoro przyjaciół, którzy natychmiast zaproponowali mi drinka. Choć najbardziej ze wszystkiego obawiałem się zaspać, teraz nie miałem już dobrej wymówki – na ten moment, żadna decyzja z mojej strony nie wydawało się już bardziej rozsądna od innych. Wszystko dryfowało losowo i niemal pogodziłem się z tym, że jeśli uniknę katastrofy, to tylko przez przypadek.

Wnętrze tawerny wydawało się jednak nad wyraz przytulne i kojące. Drewniane ściany usiane były trofeami i najdziwniejszymi ozdobami, stoły przykrywały haftowane serwety, a krzesła i ławy – owcze i niedźwiedzie skóry. Po kątach poustawiane były dziwne, nieznane mi przedmioty, przypominające nieco miotły, laski, lub groteskowe narzędzia rolnicze.

"To tradycyjna broń biała starożytnych Iberów i Albańczyków" – powiedział z mądrą miną mój przyjaciel. – "Służą do tańców rytualnych. Chcesz zobaczyć?"

Przytaknąłem bez wielkiego entuzjazmu, jednocześnie biorąc do ręki jeden z długich, nieporęcznych kijów, stojących najbliżej mnie. Gdy stuknąłem nim w podłogę, złamał się wpół. Barman tylko wzruszył ramionami. W międzyczasie moi przyjaciele uzbroili się w starożytny iberyjski rynsztunek i poczęli tańczyć. Godziny płynęły leniwie, niepoliczalne tak jak ilość wypitych drinków, to wprzód, to znowu w tył. Ukołysany przedstawieniem, zasnąłem na ławie.

Obudziłem się zlany potem. Przez okna tawerny nie było widać słońca, ale na zewnątrz było już zupełnie jasno. No i pięknie, pomyślałem. No jasne że zaspałem. Spojrzałem na zegarek, jednocześnie gorączkowo odpalając laptopa: była dwunasta rano! Spotkanie na pewno już się zakończyło. Zanim laptop się włączył, była już ósma trzydzieści, co dodało mi nieco otuchy. Do biura na pewno już nie zdążę, ale mogę przecież dołączyć stąd, chyba mają tu wifi? Moi przyjaciele szturchali mnie i pokrzykiwali, sugerując abym wziął lekarskie, coś takiego nie wchodziło jednak w grę. Poczułem nagłą ulgę, gdy na ekranie pojawiło się powiadomienie o trwającym spotkaniu; nie marnując czasu na sprawdzanie szczegółów, kliknąłem szybko "Dołącz".

W ułamku sekundy, ujrzałem przed sobą okno podzielone na szachownicę, składającą się z kilkudziesięciu miniaturek. Na niektórych z nich wyraźnie dostrzegałem poruszające się nieznacznie ludzkie twarze, inne wydawały się rozmazane, lub całkowicie czarne. Ku mojemu zaskoczeniu, nie rozpoznawałem nikogo z mojego zespołu. Nieznajome postaci o groźnej lub idiotycznej fizjonomii krzywiły się lub szczerzyły zęby, niektóre nosiły demoniczne maski lub chowały twarz w dłoniach. Miniaturka w samym centrum ekranu było nieco większa od pozostałych. Zobaczyłem tam chudego mężczyznę, siedzącego w kwiecie lotosu na środku pokoju pokrytego pstrymi dywanami. Miał czarną brodę i wąsy, a na głowie nosił ogromny kapelusz.

"Witam" – powiedział mężczyzna dźwięcznie i złowrogo, po czym spojrzał mi w oczy.

"Przepraszam, czy to spotkanie mojego zespołu?" – spytałem dosyć głupio.

"Niestety, przykro mi. To jest prank call" – odpowiedział mężczyzna. – "Zorganizowany przez Bułgarskie Towarzystwo Magii Grymuarycznej. Którego ja jestem prezesem, bardzo mi miło."

"Mi również" – odparłem.

Jan Heimson

Młody kacerz, aspirujący kryptomanta i epistemolog. Wielbiciel insektów, pleśni, porostów, niewielkich ptaków. Jeśli chcesz mnie pochwalić lub zwymyślać, możesz napisać mi list.