Sen #40 – Obóz letni Historia spisana przez Jana Heimsona dnia A uważ ty co to czytasz, że słowa poniższe zapisałem prawdziwie, wedle sumienia i rozsądku, i wątpić w nie nie potrzeba.

Od ponad godziny krajobraz nie zmieniał się wiele. Po lewej stronie drogi, daleko jak okiem sięgnąć, rozciągała się płaska równina. Łąki i pastwiska, przecinane z rzadka tylko chaszczami i zagajnikami, wydawały się zupełnie dziewicze. Tylko stadka krów i koni, które co jakiś czas pojawiały się na horyzoncie, przypominały, że w okolicy mieszkają ludzie.

Po prawej stronie, tuż za poboczem autostrady, płynęła rzeka; na drugim jej brzegu rósł las. Kilka godzin temu, gdy słońce wschodziło, przeciwległy brzeg rzeki ledwo dawał się dostrzec. Z czasem jednak zbliżał się coraz bardziej, rozjaśniał się w promieniach poranka, aż w końcu dało się rozróżnić nie tylko pojedyncze drzewa, lecz także smukłe czaple, stojące wśród nurtu z cierpliwością świętych buddyjskich, lub sarny i daniele, wyłaniające się cicho z gęstwiny by napić się wody.

Podczas gdy rzeka stawała się węższa i węższa, las tymczasem potężniał i nabierał mocy, wspinał się wyżej i wyżej, prężąc się nieraz skalnymi klifami lub skrząc wodospadami, które zasilały nurt dzięki nieustającej szczodrobliwości gór. Łaskawość ta, jak wiedziałem, bywała jednak złudna. W tych stronach swój zna swego. Chłop, co karmi swojego psa z ręki, ustrzeli z dubeltówki psa sąsiada, jeśli ten przypałęta się zbyt blisko. Tak i las ów i owe góry, łaskawe dla swoich, dla obcych były straszne i gniewne.

Autokar potknął się na koleinie, zawarczał, zwolnił lekko. Przeszedł mnie dreszcz, gdy wspomniałem, co wydarzyło się tam rok temu. Obóz letni, na którym byliśmy przez miesiąc, zamienił się w koszmar, który będzie nas – tych, którzy przeżyli – nawiedzał w snach do końca życia. Sceny, których bałbym się opisać, o których (wiem to) nigdy nikomu nie opowiem, bo nie znalazłbym słów, odgrywają się wciąż na nowo przed moimi oczami, gdy tylko zamknę powieki. Szczególnie teraz, kiedy góry znów są na wyciągnięcie ręki. "Naczelnik obozu wiedział o tym" – mówili potem niektórzy. Próżne gadanie! Czymkolwiek był ten las, cokolwiek go nawiedzało – naczelnik był z tym czymś w zmowie; jakąkolwiek tajemnicę miał las, była ona również tajemnicą naczelnika; o tym wiedział każdy w okolicy. A jednak obóz odbywał się co roku. Co roku nowe twarze: dzieci, nastolatki, młodzi ludzie... zjeżdżali tu, niczego nie świadomi, z tą młodzieńczą iskierką w oku, która powoli gasła, aż zastępował ją gorączkowy, zwierzęcy płomień. Lecz także my, którzy wiedzieliśmy już, na co się piszemy, przecież wracaliśmy znów. Dlaczego? I dlaczego nikt nic z tym nie zrobił?


Kierowca autokaru poinformował nas, że za kwadrans dojedziemy do miasteczka. Był to nasz ostatni przystanek na autostradzie: tam mieliśmy przesiąść się w łódź i popłynąć w górę rzeki, zagłębić się w górską dolinę. Tutaj oficjalnie zaczynała się przygoda.

"Pamiętajcie państwo o wypełnieniu formularzy!" – dodał kierowca przez głośnik. – "Pan naczelnik prosił by przypomnieć, że każdy z państwa ma oddać wszystkie pięć kartek, bez tego nie ma wstępu na łódź."

Zakląłem pod nosem. Jak zwykle zapomniałem wydrukować formularza, gdy była na to pora. Spojrzałem pytająco na moją siostrę: bez słowa wyciągnęła teczkę i pokazała mi pięć wypełnionych arkuszy. Ona oczywiście pamiętała. Pytania w formularzu były dziwne, chwilami wręcz niedorzeczne. Był to rodzaj testu psychologicznego, który co roku był inny. Każdy z pięciu zestawów dotyczył innego tematu i zawierał zbiór luźno powiązanych pytań w stylu "co byś zrobił gdyby". Trudno było powiedzieć, jaki był tego sens. Najwyraźniej jednak dla naczelnika było to coś ważnego. Czy wpuści mnie bez tego na łódź? Czułem nieprzyjemny niepokój, narastający w miarę jak zbliżaliśmy się do docelowego postoju. Zbliżała się godzina osiemnasta i niebo nad górami powoli już różowiało, kiedy autokar zakołował w końcu na dużym, pustym parkingu, i zatrzymał się.

Wysiadałem jako jeden z ostatnich. Pogrążony w myślach zbliżałem się do drzwi, gdy kierowca szturchnął mnie w ramię.

"Słyszałem, że zapomniałeś formularza?" – spytał. Zakłopotałem się.

"To prawda" – odparłem. – "Może naczelnik mi przepuści... Kto go tam wie."

"Nie martw się, co roku kilka osób zapomina" – kierowca mrugnął do mnie porozumiewawczo i wyciągnął ze schowka tekturową teczkę. – "Widzisz te pawilony po drugiej stronie ulicy? Leć tam szybko i skseruj sobie."

Podał mi teczkę. Odetchnąłem z wielką ulgą.

"Tam gdzie sklep fotograficzny?" – spytałem.

"Dokładnie. Fotograf to mój brat, pomagam mu trochę dorobić. To uczciwy człowiek i ciężko pracuje... Ale sam widzisz, nie ma tu wiele do roboty w tej mieścinie."

Kiwnąłem głową z podziękowaniem i wysiadłem z autobusu.


Po drugiej stronie parkingu, szereg zszarzałych, małomiasteczkowych sklepików i pawilonów afiszował się dżunglą szyldów i reklam. Kolorowe napisy ogłaszały warzywniak, promocję garniturów ślubnych, obok sklep spożywczo-chemiczny, gabinet stomatologiczny, poniżej obniżka bielizny damskiej tuż przy wypożyczalni kaset wideo, aż w końcu sklep fotograficzny z wielkim banerem XERO, a także pokaźnym plakatem, przedstawiającym szereg portretów trumiennych. Spiesząc się by zdążyć przed osiemnastą, wszedłem w pierwsze drzwi które wydawały mi się odpowiadać napisowi XERO.

Znalazłem się w niewielkim, pustym biurze, oświetlonym jarzeniówką. Stało tu biurko ze staroświeckim komputerem, stertą papierów i kalendarzem porno. Nie było jednak nikogo. Drzwi w głębi, prowadzące do drugiego pomieszczenia, były uchylone i wydobywało się zza nich jaskrawe światło. Ktoś jęknął boleśnie i przestraszył mnie łomot spadającego na ziemię ciężkiego przedmiotu.

"Nie ruszamy główeczką" – warknął zirytowany głos.

To musi być gabinet stomatologiczny, pomyślałem, wychodząc po cichu, by nie zwrócić na siebie uwagi.

Odległy dźwięk kościelnego dzwonu uzmysłowił mi, że minęła szósta. Gdy znalazłem się z powrotem na ulicy, część szyldów i porozstawianych uprzednio na chodniku stojaków zniknęła – najwyraźniej sklepy zaczęły się zamykać. Zakląłem pod nosem, zaniepokojony, że nawet pomoc uczynnego kierowcy autokaru może nie zdać się na nic, i tym razem moja ślamazarność może mnie drogo kosztować. W pośpiechu wpadłem w następne wejście, które tym razem musiało prowadzić do sklepu fotograficznego. Nie bacząc na tabliczkę "zamkniętę", nacisnąłem klamkę i wszedłem do środka.

Gdy znalazłem się wewnątrz, uderzył mnie smród pleśni i fala piwnicznego chłodu. Powoli przyzwyczajając się do słabego światła, stwierdziłem, że rozkład wnętrza był identyczny jak w domniemanym gabinecie lekarskim. Pomieszczenie było jednak ciemniejsze i bardziej ponure. Jedynym źródłem światła była znów słabiutka jarzeniówka, poza tym przedsionek był całkowicie pozbawiony mebli. Podłoga była z gołego betonu, a obdrapane ściany pociągnięte były łuszczącą się musztardową farbą olejną. Nagle dobiegł mnie stłumiony odgłos rozmowy. Spojrzałem w stronę, gdzie spodziewałem się drzwi do drugiego pomieszenia, i zamarłem w zdumieniu.


Drzwi nie było, a pusta rama framugi odsłaniała przede mną fragment pokoju w głębi. Wydawał się równie niegościnny jak przedsionek: brudny, zakurzony beton podłogi i ścian oświetlony był chybotliwym światłem powieszonej gdzieś u powały lampy. Głosy rozmowy zdradzały obecność przynajmniej dwóch mężczyzn, niewidocznych z miejsca, gdzie stałem. Na wskroś przejścia zaś, dokładnie na przeciwko mnie, kucała przy ścianie dziewczyna.

W pierwszej chwili trudno było mi zrozumieć niespodziewaną, jakby pokraczną pozycję, w jakiej się znajdowała – zwrócona tyłem do ściany, z opuszczoną głową i rękami wyciągniętymi ku przodowi. Zauważyłem, że była bardzo chuda; miała rude, rozczochrane, niechlujnie spięte włosy, dosyć brzydką twarz, a ubrana była w łachmany, wyglądające jakby ktoś zszył je ze szmat. Nasze oczy spotkały się nagle. Spojrzała na mnie przenikliwie i zaczęła wstawać, jak gdybym przyłapał ją na czymś nieodpowiednim. Ku mojemu zaskoczeniu, nie wyglądała jednak na przestraszoną ani zbitą z tropu; przeciwnie, wstawała powoli i spokojnie, ostentacyjnie niespeszona, wciąż patrząc mi w oczy, a na jej twarzy pojawił się nawet przelotny, łobuzerski uśmiech. W tej chwili dopiero dostrzegłem, że miała opuszczone rajtuzy i majtki, które zaczęła bez pośpiechu podciągać. W miejscu, gdzie przed chwilą kucała, zobaczyłem kałużę, a dalej podłużny, mokry ślad na ścianie.

Ta groteskowa i niezrozumiała scena powinna była dać mi do myślenia, lecz byłem zbyt rozkojarzony, by docenić jej dziwaczność. Postąpiłem kilka kroków naprzód i stanąłem w przejściu. Niczym wyrywający się z hipnozy pacjent, przerwałem w końcu kontakt wzrokowy z dziewczyną i rozejrzałem się wokół. Pomieszczenie okazało się dość obszerne, a dalsze jego kąty tonęły w półmroku. Po mojej prawej ujrzałem dwóch mężczyzn w średnim wieku, ubranych w szare znoszone marynarki, o twarzach porośniętych szpakowatą szczeciną. Sytuacja wydawała się napięta i intuicyjnie wyczułem dziwną dynamikę łączącą troje obecnych. Dwaj mężczyźni stali ramię w ramię, blisko dziewczyny, górując nad nią w pozycji pewności siebie i władzy, z założonymi na piersi rękoma i rozstawionymi nogami.

Gdy mnie zobaczyli, umilkli na moment i zastygli w bezruchu. Jeden z nich, wyraźnie podenerwowany, cofnął się o krok i z wahaniem spoglądał to na mnie, to na dziewczynę. Drgające mięśnie na nieogolonej twarzy zdradzały skupienie, a może złość. Dostrzegłem też pudełko z kliszami wystające z kieszeni jego marynarki – musiał być to właściciel zakładu fotograficznego.

Drugi zaskakująco mało przejął się moją obecnością i kontynuował półgłosem. Trudno było mi zrozumieć, o czym mówił, zwracał się jednak do dziewczyny karcącym tonem, mówił coś poniżającego o niej i o jej siostrach. "I jak ci każę robić to czy tamto, to będziesz to robić, bo jesteś mi winna" - wspomniał. Urwał w końcu wpół zdania, zdezorientowany tym, że wciąż tu jestem.

Dziewczyna tymczasem wydawała się z nich wszystkich najspokojniejsza. Stała posłusznie ze spuszczoną głową, jak pies wysłuchujący napomnień, ale uśmiechała się czasem przekornie i bez cienia szacunku. Pomyślałem, że ten uśmiech był uroczy i ujmujący, a nawet seksowny w swej bezczelności. Przeszła mi przez głowę cudaczna myśl, że to ci dwaj musieli zmusić ją, by sikała przy nich na podłogę. Może ich to podniecało, a może chcieli ją poniżyć.

Zreflektowałem się w końcu.

"Przepraszam najmocniej" – wydukałem. Wszyscy troje spojrzeli na mnie wyczekująco. Zdawałem sobie sprawę, że byłem świadkiem czegoś, czego nie powinienem był widzieć. Skoro jednak dokonałem wtargnięcia i zobaczyłem już co zobaczyłem, a nikt jak dotąd mnie nie żgnął pod żebro, postanowiłem załatwić swoją sprawę.

"Widzę, że prowadzicie państwo prywatne kwestie, interesy... Najmocniej przepraszam za najście, chciałbym tylko spytać."

"Co pan chcesz?"

"Chciałbym tylko... skserować..." – wyciągnąłem z teczki pięć kartek formularza.

Fotograf parsknął lekceważąco, biorąc ode mnie papiery i obrzucając je szybkim spojrzeniem. Podał je dziewczynie.

"Masz, lafiryndo, ty mu skseruj" – rzucił – "Skoroś sama te bzdury pisała."

Zdumiałem się.

"Nie sama. Z siostrami."

"Ty i te twoje siostry łachmaniary" – żachnął się fotograf. – "Ty wiesz, jak je tu zwą?" – zwrócił się do mnie. – "Jako te pięć gatunków larw, pasożytów jakichś greckich czy ruskich."

"Jakich larw?" – spytałem skonfundowany.

"Synku, pięć jest larw jakichś, co je znaleźli w jakiejś dziurze."

"Naukowcy" – dodał drugi mężczyzna.

"Naukowcy, znaleźli je w dziurze, że nowe gatunki, rozumiesz? Każda ma inny kolor, i każdą przezwali jak jedną z onych sióstr pięciu z jakiejś greckiej tragedii. Wygoogluj sobie."

"Z Dostojewskiego" – wtrąciła się dziewczyna.

"Co?"

"Nie z greckiej tragedii."

"Jeden pies. A ty stul pysk. Tyś widziała tragedię. No i wystaw sobie" – mówi dalej – "Synek jakiś tutaj na wiosce wyczytał o tych parszywcach i myśli sobie: tych pięć, i tych dziewuch tu na wiosce też pięć, co się szwędają i pipcą jak nawiedzione."

"Tyś nawiedziony" – parsknęła dziewczyna.

"A ty stul pysk lepiej. No i myśli sobie tak... Co to ja mówiłem? A, no więc myśli sobie jakiś synek..."

Dziewczyna zaśmiała się bezczelnie, drapiąc się po zadku.

"...coby tak je tu teraz nazwać od tych larw. I tak się już przyjęło. Każda jedną larwą jest nazwana po łacińsku, ja tam nie spamiętam, ale dzieciarnia pamięta która jaka. A te pięć papierów, coś je przyniósł, to one właśnie napisały, żeby ludziom w głowach zawracać. Ot cała historia."

"A to pani zna naczelnika kampingu?" – spytałem.

"Znam las" – odpowiedziała dziewczyna tajemniczo.

"Wystarczy gadania, trzeba zamknąć zakład" – uciął fotograf. – "Daj te papiery, odbiję ci i won. A ty też won!" – rozkazał dziewczynie, która wzruszyła ramionami i wyszła.

Głowa spuchła mi od setki pytań, które chciałem jej zadać. O co w tym wszystkim chodzi? Cóż te siostry mają wspólnego z kampingiem, co mają wspólnego z lasem? Dlaczego naczelnik każe nam wypełniać formularze, które one układały? Wystraszony i podekscytowany, czekałem w napięciu, aż stara maszyna do ksero skończy wypluwać z siebie kopię kwestionariusza. Wymamrotałem w końcu podziękowanie, rzuciłem fotografowi piątaka, i wybiegłem na zewnątrz, licząc, że dziewczyna wciąż tam będzie.

Parking był pusty.

Jan Heimson

Młody kacerz, aspirujący kryptomanta i epistemolog. Wielbiciel insektów, pleśni, porostów, niewielkich ptaków. Jeśli chcesz mnie pochwalić lub zwymyślać, możesz napisać mi list.