Sen #34: Ręce które leczą Historia spisana przez Jana Heimsona dnia A uważ ty co to czytasz, że słowa poniższe zapisałem prawdziwie, wedle sumienia i rozsądku, i wątpić w nie nie potrzeba.

Dziecko było strasznie chore i wyglądało żałośnie. Dalsze starania budziły wręcz etyczne, nie tylko praktyczne, wątpliwości. Zgromadzono jednak ogromne fundusze, zatrudniono wybitnych ekspertów i wszyscy się uparli, że przeprowadzić należy szereg operacji, zabiegów, eksperymentów i różnych takich.

Ja, jako młody wikariusz, siłą rzeczy niewiele się znałem na tych rzeczach. Służyć miałem jako duchowy asystent głównego chirurga, którym był nie kto inny, lecz - specjalnie sprowadzony na tę okoliczność - Ojciec Święty Jan Paweł II. Ten światowej sławy specjalista, i jednocześnie papież, co też nie było bez znaczenia, rozsiadł się w pokoju szpitalnym, u wezgłowia dziecięcego łoża, na skromnym, nieheblowanym taborecie. Przyjął chore dziecię na swe kolana jakoby na obszerne siedzisko. Jego bogato haftowane szaty rozpościerały się wokół tworząc tron ze złotogłowiu, gdzie umęczona istota spocząć mogła w spokoju i zaufaniu.

Twarz Ojca Świętego nie miała dziś tego dobrodusznego wyrazu jaki pamiętamy ze zdjęć, gdzie z pogodnym i wyrozumiałym uśmiechem macha ręką wiernym. Był teraz poważny, skupiony i niemal groźny. Głębokie zmarszczki jego twarzy zdawały się niemal płynnie przechodzić w fałdy jego szat. Ja sam, znacznie bardziej beztroski, przysiadłem na szpitalnym łóżku po przeciwnej stronie. W nogach łóżka na regulowanym krześle siedział w napięciu drugi chirurg, nastrajając rozmaite aparaty i urządzenia. Reszta zespołu, składająca się z niezliczonych lekarzy i pielęgniarek, kręciła się nieco dalej, przekładając różne przedmioty z miejsca na miejsce.

Papież przystąpił do przygotowań. Nie patrząc na dziecko, z trzaskiem naciągnął rękawiczki chirurgiczne, po czym wyjął wielką butlę lubrykantu i począł obficie zwilżać dłonie. No nie, przemknęło mi przez myśl, co pan robisz. W mgnieniu oka przypomniałem sobie wszystkie najpaskudniejsze historie krążące po internecie.

- No, to jest przesada - rzekłem zniesmaczony. - Niechże Wasza Świątobliwość zostawi to dziecko w spokoju.

Papież łypnął na mnie i skrzywił się z pogardą i złośliwością.

- Papa, ja w tym momencie dzwonię na policję jeśli to się zaraz nie skończy.

Zaraz jednak zrobiło mi się głupio z powodu tego niewczesnego wybuchu uprzedzeń. Intencje tego starego eksperta były, jak się okazało, najzupełniej profesjonalne. Z wprawą sięgnął wgłąb pacjenta niemal na łokieć, po czym - niczym Ryszard Lwie Serce z paszczy kudłatej bestii - wyciągnął zeń chory organ wewnętrzny. Umieszczony na srebrnej tacy (celem poddania dalszej diagnozie) bebech przypominał zepsutego banana. Podobnie zresztą jak dziecko, które, choć z braku sił nie płakało, wydawało się nad wyraz niezadowolone. Pierwszy etap operacji zakończył się jednak sukcesem i już po chwili cierpienie nieboraczęcia wyraźnie poczęło się zmniejszać.


Wszystko to trwało dosyć długo i wiele innych zabiegów pozostało jeszcze do wykonania. Papież pracował, duże krople potu spływały po jego skupionym starczym czole. Ja w tym czasie leżałem już na łóżku rozwalony bezwstydnie i ze znudzeniem przeglądałem zdjęcia na instagramie. Na ekranie smartfona bieliło się odbicie mojej koloratki. Drugi chirurg co chwilę ze złością strofował mnie, że leżę bezczynnie i nie pomagam.

W zasadzie źle czułem się z moją obojętną bezczynnością, chętnie bym pomógł, ale nie wiedziałem w czym. Nikt nie podpowiadał co mógłbym zrobić, a mi nic konkretnego nie przychodziło do głowy. Nie mając przeszkolenia nawet z pierwszej pomocy, jedyne, co mogłem zrobić, to starać się nie przeszkadzać. Nawet to nie wychodziło mi zbyt dobrze.

- Możesz zostawić tę surykatkę w spokoju? - żachnął się chirurg. - Jest zakaz karmienia.

W rzeczy samej, zakaz ustanowiony był nie bez przyczyny. Surykatka nie chciała się jednak odczepić. Podskakiwała obok łóżka, patrząc na mnie wyczekująco. Kiedy dawałem jej skórkę chleba, licząc że sobie pójdzie, na jej miejsce natychmiast przybiegała następna.

- Widzi pan, rzucam im jedzenie tam dalej. Dzięki temu nauczą się, że karmnik jest pod ścianą, i nie będą chociaż włazić na łóżko. Jestem przydatny - dodawałem bez przekonania.

Nic z tego, surykatka i tak wskoczyła na łóżko, w pewnym momencie zaczęła nawet podgryzać szaty Ojca Świętego. Dałem jej kolejną skórkę, żeby zająć ją czymś innym. Oczami duszy widziałem już te pchełki i drobnoustroje, przeskakujące z surykaczego futra wprost na bezbronnego pacjenta.


Operacja trwała wiele godzin i gdy w końcu dobiegła końca, byłem już śmiertelnie znużony - głównie chyba swoim nieróbstwem. Wyekstrahowane organy przekazane zostały do labolatorium. Ostateczna diagnoza wydana być miała przez lekarza ordynatora, który miał zdecydować o dalszym postępowaniu medycznym. Zgodnie z tradycją Kościoła, jego decyzja była ostateczna i niepodważalna. Ucieszyłem się więc bardzo z honoru, jaki mi przypadł pomimo mej zszarganej już reputacji: miałem dostarczyć decyzję ordynatora członkom Rady Chirurgicznej, która odpowiedzialna była za jej wykonanie.

W wyłożonym perskimi dywanami i zapełnionym antykami pokoju czekało już trzech Radnych, wybitnych chirurgów - profesor Religa, profesor Gliński oraz trzeci, stary i pomarszczony, którego nazwiska nie znałem. Nie uraczyli mnie nawet jednym spojrzeniem, gdy przyjmowali z moich rąk list. Otwarli go w milczeniu i z głębokim sceptycyzmem wymalowanym na twarzach kolejno zapoznali się z jego treścią.

- To ma być niby ...? - wymienił nazwę choroby czy urazu, zdiagnozowanego przez ordynatora, prof. Religa. - Zupełnie bym nie powiedział.

- Z pewnością nie to, potwierdzam - odparł Gliński. - To raczej ... - padła łacińska, nieznana mi nazwa.

Trzeci z lekarzy włączył się do krytyki, rzucił jednak własną, jeszcze inną hipotezą. Przez krótką chwilę sprzeczali się co do jednostki chorobowej, wyraźnie zgadzając się jednak co do jednego - ża ordynator z pewnością nie miał racji. Ostentacyjne podważenie jego autorytetu wydawało się ich głównym, wspólnym celem. Przez chwilę pomyślałem wręcz, że zamierzają obalić panującą hierarchę, być może spalić ordynatora na stosie i sami, jako triumwirat chirurgiczny wielkich mistrzów, stanąć na czele nowego Zakonu Szpitalnego. Szybko odpędziłem od siebie tę koszmarną eschatologiczną wizję. W tym momencie otwarły się drzwi i do pokoju wszedł kamerdyner.

- Czy decyzja lekarza ordynatora dotarła już do szanownych panów? - zapytał uniżenie.

- Ordynatora? - zapytał profesor Gliński. Odwrócił się i mrugnął do mnie szelmowsko. - Jakiego ordynatora?

Jan Heimson

Młody kacerz, aspirujący kryptomanta i epistemolog. Wielbiciel insektów, pleśni, porostów, niewielkich ptaków. Jeśli chcesz mnie pochwalić lub zwymyślać, możesz napisać mi list.