Sen #32: Dezydery ‡ Historia spisana przez Jana Heimsona ‡ dnia ‡ A uważ ty co to czytasz, że słowa poniższe zapisałem prawdziwie, wedle sumienia i rozsądku, i wątpić w nie nie potrzeba.
Wraz z moją siostrą i sporą grupą znajomych planowaliśmy imprezować dziś wieczorem. Uznaliśmy jednak, że ciekawym pomysłem będzie przejść się na koncert Świetlickiego - tym bardziej, że odbywał się w komórce na naszym podwórku. Miejsca było niewiele, ale dzięki temu atmosfera zrobiła się przytulna. Piliśmy wódkę z sokiem, zresztą nie byle jakim - był to sok z alkoholu. Łatwo sobie wyobrazić, że humor wszystkim dopisywał.
Niestety, koncert sam w sobie nie był z tych najlepszych. Świetlicki grał bez zespołu. Siedział za niewielkim stolikiem w niemal całkowitej ciemności, plumkał coś ni to na gitarze, ni to na keyboardzie, i śpiewał swoje piosenki - w sumie smutne i momentami niezbyt mądre. W końcu zaczęła kończyć nam się wódka i towarzystwo zaczęło się stopniowo ewakuować, niczym karaluchy z tonącego pudła po gumofilcach.
Uznałem, że pora i na mnie. Dopiłem drinka z plastikowego kubka i począłem wycofywać się chyłkiem z pomieszczenia. Dopiero wtedy dotarło do mnie, że jestem ostatnią osobą pozostałą na widowni. Trochę nie wypadało - Świetlicki wciąż śpiewał, ale prawym okiem łypał na mnie, gdy chodem kraba przemieszczałem się ku drzwiom. Zrobiło mi się głupio, zatrzymałem się więc, oparłszy się o ścianę w niby to swobodnej pozie; szurnąłem butem od niechcenia, zakołysałem się lekko w rytm muzyki. Świetlicki przestał śpiewać i spojrzał na mnie z wyrzutem.
- No i co tam słychać panie Marcinie? - powiedziałem bez sensu.
- Oj tam zaraz "panie Marcinie" - skrzywił się Świetlicki.
Zrobiło się na moment niezręcznie.
- Mów mi Dezydery - zaproponował pan Marcin.
Tym razem zamilkliśmy obydwaj zmieszani na dłuższą chwilę.
- Może napije się pan drinka? - zaproponowałem w końcu.
- A nawet chętnie.
Nie wiedzieć czemu zaskoczyła mnie ta odpowiedź i gorączkowo rozejrzałem się po pomieszczeniu. Obydwaj jednocześnie spojrzeliśmy na butelkę wódki, w której na dnie zostało już jeno kilka kropelek.
- A masz może piwo, napijmy się piwa.
- Pewnie! - rzuciłem, i gestem dałem znać, że zaraz wrócę.
"Ale skąd tu wziąć piwo!" - zastanawiałem się, idąc wzdłuż ulicy. Był niedzielny wieczór i w tym zapyziałym miasteczku trudno było spodziewać się otwartego sklepu. Postanowiłem zjechać na dupie w dół deptaka, nad wyraz dziś śliskiego, boleśnie obijając się na każdym mijanym schodku, aby następnie wrócić pieszo tą samą drogą, zaglądając do mijanych witryn. Spotkałem przy tej okazji znajomego, który zaoferował że pokaże mi, gdzie na pewno uda się dostać piwo.
Pierwsze otwarte miejsce był to sklep chemiczny, oferował jednak również artykuły pierwszej potrzeby, w tym piwo Warka.
- Nie dam przecież Warki artyście - mruknąłem zniesmaczony.
Niestety do drugiego sklepu nie udało mi się wejść, za bardzo kojarzył mi się bowiem ze stołówką w przedszkolu, z którą wiązały się rozmaite traumatyczne przeżycia. Wróciłem więc po własnych śladach do komórki, gdzie czekał na mnie spragniony wieszcz. Rozłożyłem ręce w akcie bezradności, zebrałem kilka niedopitych piw z parapetu i począłem przelewać je do kubka, licząc, że uzbiera się pinta.
- Recykling! - warknęła niespodziewanie moja siostra, pojawiając się znikąd i wyrywając mi z ręki kubek. Zgarnęła następnie wszystkie butelki i udała się ku wyjściu.
- Ale...
Pobiegłem w ślad za nią, do restauracji tuż za rogiem, gdzie - jak wiedziałem - pracowała jako wolontariuszka. Zostawiła swą zdobycz na barze, a jedna z kelnerek natychmiast posegregowała odpady do odpowiednich kontenerów na zapleczu.
- Trochę chyba przesadzasz - żachnąłem się. - Wolontariat, wegetarianizm, recykling...
- Co widzisz złego w wolontariacie?
- To żałosne, nigdy nie zgodziłbym się pracować za darmo.
- Wszystkie kelnerki w tej restauracji pracują za darmo.
Rozejrzałem się wokół. Mijające mnie kelnerki, niosące parujące talerze z dziczyzną, uśmiechały się do mnie złowieszczo, obnażając zaostrzone kły.