Sen #29: Historie Martina Whitmana ‡ Historia spisana przez Jana Heimsona ‡ dnia ‡ A uważ ty co to czytasz, że słowa poniższe zapisałem prawdziwie, wedle sumienia i rozsądku, i wątpić w nie nie potrzeba.
Oczywiście, to Martin robił zawsze nagłówki gazet i był taki czas, że o niczym innym się nie mówiło. Trzeba jednak przyznać, i to nie tylko dla "sprawiedliwości dziejowej", ale ze zwykłej kronikarskiej przyzwoitości - o ile kiedykolwiek istniało coś takiego - że pierwszym z nich, a nie mniej godnym pamięci i uznania, był Saul Whitman. Saul był ojcem Martina i to on nauczył go wszystkiego, co okazało się ważne. Tak powiedział kiedyś w wywiadzie sam Martin.
Człowiek, który raz postawił na szali swoje życie - i wygrał, wszystko, co było wtedy do wygrania - mógłby, miałby wręcz święte prawo powiedzieć sobie: "wystarczy, mój obowiązek moralny został spełniony z nawiązką". Saul Whitman był jednak bohaterem tej rzadkiej klasy, że nie zawahał się zagrać va banque po raz drugi, tym razem w misji wedle wszelkiego prawdopodobieństwa samobójczej. Choćby z tego powodu (choć istnieje oczywiście również wiele innych) zasłużył na to, aby być zapamiętany na równi ze swoim synem.
Pozwolę sobie zatem zacząć od początku. Pierwsza była misja A7 MHH, misja na Księżyc. Jak wiadomo, zakończyła się ona sukcesem. Saul Whitman był jej dowódcą, poza nim brało w niej udział jeszcze dwóch astronautów. W dzisiejszych czasach lot na Księżyc to coś tak rutynowego jak wycieczka do zoo, można tam polecieć pewnego dnia po obiedzie i wrócić na podwieczorek. Wtedy jednak było zupełnie inaczej. Droga w jedną stronę zajmowała prawie rok, zarówno start jak lądowanie były ekstremalnie niebezpieczne. Aby chociaż z grubsza zarysować poziom ryzyka, które podejmowali uczestnicy, wystarczy zwrócić uwagę na kod misji - sześć poprzednich misji zakończyło się porażką; zanim udało się zdobyć Księżyc sześć załóg poniosło śmierć, czasami szybką i bezbolesną, zmiażdżeni nagłym uderzeniem, czasami umierali powoli z braku tlenu, świadomi, że nie mają szansy na ratunek. To naprawdę był hazard i trzeba było mieć serce lwa. Zdumiewam się czasem rozmyślając o tym, ile jednak charakteru, ile niesamowitej determinacji mają ludzie. Po sześciu nieudanych, zakończonych tragedią próbach, wciąż jeszcze wystarcza ducha, żeby próbować dalej. Wciąż znajdą się jeszcze tacy, którzy będą chcieli polecieć. Takim właśnie człowiekiem był Saul Whitman. Wrócę jeszcze do tej postaci.
Martin Whitman stał się celebrytą jeszcze na długo przed swoją Ostatnią Wyprawą (nazwaną tak zresztą przez media tylko dla efektu, bo w rzeczywistości nie była wcale ostatnia - chociaż wtedy, rzecz jasna, nikt nie mógł tego przewidzieć). Odbył szereg lotów na Księżyc, pierwszy lot ma Marsa i miał też na koncie wiele innych dokonań; stał się najsłynniejszym kapitanem w historii. Latali też jego dwaj bracia oraz jego siostra. Miał także trzeciego brata, o którym nie przeczyta się w podręczniku do historii astronautyki - ten spędził większość życia w Polsce i znałem do dobrze swego czasu. Michael Whitman (sam nazywał się Michałem Whitmanem) był dość znanym muzykiem sceny undergroundowej, zasłynął pod swoim pseudonimem, którego jednak nie będę tu przytaczał z uwagi na kwestie prywatności. Martin miał zresztą bardzo podobnie brzmiący pseudonim, nieco tylko bardziej kosmonautyczny a mniej cygański, choć on akurat wolał sygnować się swoim prawdziwym nazwiskiem. Michael był chyba jedynym z rodziny, który nigdy nie latał. Plotka głosi, że to ze względu na stan zdrowia, ale skądinąd wiadomo mi, że był alkoholikiem i przestrzeń kosmiczna nie interesowała go wcale.
Pięcioro ze swoich dość licznych dzieci Martin Whitman zabrał, jeszcze jako berbecie, na Księżyc, gdzie stały się częścią jego niesławnej "prywatnej kolonii". To ta bardziej tragiczna, mniej nagłośniona i stanowczo słabiej zrozumiana część jego biografii. Trudno dziś dociec, jaki dokładnie przyświecał mu wtedy cel. Wiadomo bez wątpienia, że miał już w tym czasie swoisty monopol na Księżyc. Żadna misja nie była organizowana bez konsultacji z nim, on sam decydował, kto i kiedy miał prawo tam pojechać. Wielka polityka wpłynęła na to - tym razem wyjątkowo bardzo po jego myśli - że na wiele lat zaprzestano dużych, komercyjnych i medialnych lotów na Księżyc. W efekcie latał tam wyłącznie Whitman z garstką jego najbliższych współpracowników, przyjaciół, niekiedy ekscentrycznych odkrywców, wizjonerów, szalonych naukowców. Minęły trzy dekady zanim wyszło na jaw, że skolonizował tę zimną, skalistą pustynię, zamieniając ją w dziwną, anarchistyczną utopię.
Największym jego trikiem z tamtych lat, który zadziwił najtęższe ziemskie umysły i do dzisiaj pozostaje owiany tajemnicą, było zorganizowanie na Księżycu atmosfery. Biografowie i historycy zgadzają się teraz, że zajęło mu to nie więcej niż miesiąc. Niekiedy wspomina się o (wspominanym zawsze nabożnym szeptem) Zarnie Atmosferycznym, czy czymś podobnym, jakowymś artefakcie z pogranicza klimatologii i mistycyzmu kabalistycznego... Ile w tym może w ogóle być prawdy, niech Czytelnik sam rozważy w swoim sumieniu, fakty pozostają jednak takie, że na Ziemi sinice produkowały tlen, jak się powiada, przez miliardy lat, zanim udało im się osiągnąć obecny efekt; Martin Whitman miał niecałe trzydzieści dni, aby zamienić czarne niebo na błękitne.
Nieco łatwiej wyjaśnić te chaszcze, zarośla, sawanny, bo przecież głupio byłoby nazwać to lasami, jeśli choć raz widziało się zdjęcia z tej magicznej krainy prosto ze snów Whitmana - są takie zdjęcia, pochowane obecnie w najciemniejszych pudłach po zaryglowanych piwnicach Pentagonu i zakurzonych, starych archiwach, bo większość z dokumentacji nie ujrzała nigdy światła dziennego. Roślinność była młoda i nie miała jeszcze czasu porządnie urosnąć. Cóż z tego jednak, i tak był to Nowy Świat w prawdziwym, pełnym tego słowa znaczeniu. Otóż podobno stało się to trochę przypadkiem, a trochę tylko celowo, za sprawą - podobno - ziaren i pyłków, które przynieśli astronauci na swoich butach. To prawda, że w tamtym wczesnym okresie nie było tak rygorystycznych jak dziś procedur, nie odkażano kombinezonów, nie martwiono się bowiem (może z ignorancji, może z pewnej szczególnej "poprawności") tzw. "obcymi elementami" - jak to się dzisiaj mówi potocznie - które mógłby taki astronauta przywlec na Ziemię. Z tych ziarenek w ciągu kilku miesięcy urosła sawanna, która pokryła całą niemal powierzchnię księżyca, coś, co trudno sobie nawet wyobrazić.
Byłem tam tylko jeden raz (lub może aż jeden) i miałem sposobność ujrzeć to wszystko na własne oczy. Pamiętam, jak opuszczaliśmy razem pokład promu, rozgarnialiśmy następnie zarośla, przedzieraliśmy się przez wysoką, zielonoburą trawę nad brzegiem jakiegoś brzydkiego, zamulonego stawu. Na obszernej, wydeptanej polanie naszym oczom ukazało się coś na kształt obozu sierot wojennych, z niewygaszonymi paleniskami, niezgrabnymi szałasami i - nie śmiem nazwać tego namiotami, lecz czymś na kształ indiańskich tipi, tak jakby mieszkańcy tego przedziwnego miejsca byli prawdziwie ludźmi pierwotnymi, uczącymi się metodą prób i błędów jak przeżyć w dziczy. Oni sami nie wyglądali jednak na dzikusów, bardziej na uchodźców, a może jakichś groteskowych hipisów. Przez chwilę przyszło mi do głowy - zaraz zawstydziłem się tej myśli i na szczęście nigdy mu tego nie powiedziałem, bo mogłoby to zaważyć na naszej znajomości - że przypominają mi plemię potworów Frankensteina, stworzonych przez kaprys demiurga, nie rozumiejących swojej roli na tej ziemi, zawiedzionych, pokrzywionych reumatyzmem i chorych przez rozmnażanie wsobne. Czy to ostatnie rzeczywiście było problemem, tego nie wiem, ale niektórzy złośliwcy sugerują, że tak. Rzeczywiście, pierwsze pokolenie Księżycowych Ludzi to kilkoro członków załogi Martina oraz ich liczne dzieci.
Generalnie sprawiało to raczej żałosne wrażenie. Było w każdym razie zupełnie niewspółmierne do tych groźnie brzmiących nagłówków, przyrównujących Whitmana do "rywala" ziemskich władców, tworzącego "konkurencyjną" wobec starych potęg "prywatną kolonię". W ogóle, mylą się bardzo ci, którzy sądzą, że uczynił to z jakichkolwiek zapędów politycznych. Nie było w tym człowieku nic z tyrana i megalomana, to pewne. Każdy, kto go zna, kto mógł obserwować go w codziennym życiu, ten przyzna, że nie był to też typ kreatora, który robiłby takie rzeczy dla własnej satysfakcji twórczej. W rzeczy samej był to bunt, było to jego najbardziej osobiste i prywatne wołanie o wolność, której sam pragnął najbardziej w świecie. Tyle mogę powiedzieć z mojego własnego doświadczenia z tym szalonym umysłem - gdyby tylko mógł, gdyby tylko to miejsce tak rozpaczliwie nie potrzebowało opiekuna (a nikt inny w tej roli nie mógł go przecież zastąpić) to sam najchętniej zamieszkałby tam na stałe. Mieszkańcy tej dziwnej kolonii też nie traktowali go jak władcy, ani nawet przywódcy. Dla części z nich był przyjacielem, niektórzy zaś - ci, którzy się tam urodzili - wykazywali się tak niesamowitą ignorancją, że nie tylko nie rozpoznawali Martina jako jakkolwiek istotnej postaci, ale, przysięgam, nie zdawali sobie nawet sprawy z tego, że mieszkają na Księżycu, podczas gdy ich rodzice czy dziadkowie pochodzą z Ziemi. Nie wiedzieli nic, nic kompletnie!
Ci starsi, z kolei, owładnięci byli ciągłym niepokojem o przyszłe losy kolonii. Czy Księżyc aby nie zazielenił się zanadto? Czy nie widać tego z Ziemi? Uspokajaliśmy ich, jak mogliśmy. Prawda była taka, że rzeczywiście stał się nieco zielony, i dało się to zauważyć z Ziemi, ale dla niewprawnego oka nie wyglądało to szczególnie alarmująco. Inną ich troską były zwierzęta. "Moim największym marzeniem jest" - powiedział mi kiedyś jeden z Księżycowych Ludzi, - "żeby Whitman sprowadził tu jakieś zwierzęta, choćby tylko kilka gatunków. Mój syn nie widział nigdy w życiu krowy ani psa." Nie było to jednak takie proste. Gdyby zainstalować na Księżycu krowę, natychmiast rozpleniła by się tak, że (nie posiadając naturalnych wrogów) zjadła by całą roślinność. Tutaj trzeba by wybitnego biologia, ekologa, czy eko-inżyniera, który zaprojektowałby nam cały ekosystem. My byliśmy fizykami, pilotami, matematykami; o takich rzeczach nie mieliśmy bladego pojęcia.
Ludzie piszący o Martinie Whitmanie nazbyt często skupiają się tylko na opisywaniu faktów w skali makro, zaniedbując to, co było, moim zdaniem, sednem sprawy, głównym źródłem wszystkich tych niesamowitych ciągów decyzji i ich skutków. Mam na myśli jego osobowość, bez której cała historia eksploracji kosmosu wyglądałaby dziś zupełnie inaczej.
Jedną z ciekawszych jego cech było to, że, choć z zewnątrz wydawał się być człowiekiem spokojnym i uporządkowanym, w rzeczywistości był niezwykle spontaniczny. Nigdy nie zapomnę dnia poprzedzającego jeden z jego pierwszych lotów (cały ten dzień spędziliśmy razem). Martin zaproponował wtedy, byśmy udali się do Wieży Przyjemności. Było to bardzo specyficzne miejsce, w powszechnej świadomości funkcjonujące jako burdel dla kosmonautów, nie było jednak nigdy pod oficjalną opieką NASA ani żadnej innej pokrewnej organizacji. Chadzali tam tylko młodzi, bo odwiedzających czekała tam wyczerpująca wspinaczka po niesłychanej ilości schodów. Trzeba było nieraz wejść na dwudzieste lub trzydzieste piętro, nim napotkało się jakąś dziewczynę, a nawet wówczas zdarzało się, że uciekała na sam twój widok i musiałeś za nią gonić. Schody były wąskie, przejścia czasami tak ciasne, że dorosły człowiek z trudem był w stanie się przez nie przecisnąć. Nie zawsze też było się gdzie schować, gdyby zdarzył się akurat nalot obyczajówki. Generalnie nie było to szczególnie przyjazne miejsce.
Martin spędził tam calutki dzień, usiłując kopulować z jakąś małolatą. Szło mu to z wielkim trudem, ale on nie tracił nigdy animuszu, bardzo trudno było go zrazić, gdy raz już się zawziął. Wszystko skończyło się tak, że spóźnił się na start promu i bardzo niewiele brakowało, a cały program kosmiczny zostałby przez niego odwołany. Jest to przy tym kolejny dowód na to, jak bardzo istotną był on postacią - nawet wówczas, kiedy nie był jeszcze znany poza Ośrodkiem Lotów, nie było nawet mowy o tym, żeby odlecieć bez niego. Pamiętam jak wbiegał pod górę, ubrany w pełny kombinezon, ciągnąc za sobą walizkę na kółkach, podczas gdy cała załoga stała przed włazem do kabiny, gotowa do odlotu, i pokrzykiwała na niego ponaglająco, z mieszaniną irytacji i rozbawienia. Był on zresztą wielkim, wielkim kobieciarzem, i niejednokrotnie odbiło się to na jego reputacji u dowództwa. Nigdy jednak nie posunął się tak daleko, żeby faktycznie zawalić jakąkolwiek misję.
Poczucie humoru było kolejną jego znaną cechą. To może się wydać dziwne tym, którzy znali go jako człowieka często zamyślonego, może nawet pesymistę. Owszem, jego humor był zawsze mroczny i ironiczny, tak jak całe jego życie, naznaczone wiecznym niepokojem i niespełnieniem. Mimo to nikt nie uważał go za ponuraka, wręcz przeciwnie. Jakkolwiek nie ośmielę się powtórzyć żadnego z jego żartów - przeważnie były nazbyt obsceniczne - pozwolę sobie jednak przedstawić anegdotę z życia jego ojca, Saula Whitmana, po którym odziedziczył dowcip.
Miało to miejsce podczas A7 MHH i opowiadał mi o tym A., kwatermistrz z promu kosmicznego, którym lecieli. Misja trwała bardzo długo, a w miarę, jak oddalali się od Ziemi, dni stawały się coraz dłuższe. Każdego dnia wyznaczony do tego przez kapitana członek załogi prowadził dziennik pokładowy, było zaś tyle technicznych szczegółów do notowania (jak to zwykle bywa w przestrzeni kosmicznej), że codziennie zużywano do tego celu bardzo gruby zeszyt oraz cały długopis. Zadaniem kwatermistrza było właśnie - między innymi - zaopatrywać w te artykuły papiernicze. Pierwszego dnia, wyłożywszy na stół stos zeszytów, który powinien wystarczyć na jakiś tydzień, zaprezentował też załodze piórnik, który przez cały lot miał im służyć do przechowywania długopisów. Piórnik ten był z twardej, zielono barwionej skóry i mieścił na raz jakieś trzy, cztery sztuki. Bardzo elegancki model. Nawigator, gdy go ujrzał, bardzo się rozzłościł. "Czemu mamy taki mały piórnik?" - wykrzyknął do kwatermistrza. - "Gdybyś załatwił jakiś duży, porządny, moglibyśmy przechowywać tam również papierosy i przybory do palenia". W rzeczy samej, astronauci mieli niekiedy taki nawyk i niektórzy byli bardzo do tego przyzwyczajeni. Kwatermistrz zakłopotał się wielce, nie przyszło mu to bowiem do głowy (leciał na promie po raz pierwszy w życiu). Doszło niemalże do kłótni, nawigator był bardzo rozgoryczony i miał łzy w oczach, gdy stwierdzał, że tego fatalnego wyboru nie będzie można już odwrócić i aż do końca misji skazani są na zbyt mały piórnik. Wtedy właśnie odezwał się Whitman, z właściwym dla siebie czarnym humorem nawiązując do tego, jak bardzo niebezpieczna jest misja, której się podjęli. "Jeśli uda nam się przeżyć i dolecieć na Księżyc i z powrotem" - powiedział, - "będzie to tak wielkie osiągnięcie, że piórnik nie będzie miał już znaczenia. Jeśli natomiast nam się nie uda i umrzemy - wtedy tym bardziej nie będzie miał znaczenia". Tak tym rozbawił całą załogę, że nie wracali do tego tematu już ani razu.
Skoro zaś wróciliśmy w końcu znów do Saula Whitmana, pora może podkreślić to, co podkreślenia się domaga. Gdyby nie Saul nie byłoby bowiem Ostatniej Wyprawy. Owszem, prawdą jest to, co pisano w gazetach i co dziś przeczytać można w podręcznikach, głównym jej bohaterem niewątpliwie był Martin, to jednak Saul jako pierwszy się zdeklarował, pierwszy zgłosił się na ochotnika. Każde dziecko znało w tamtym czasie szczegóły tej historii, przynajmniej w jej obiegowym kształcie. Ziemi groziła zagłada, katastrofa tak realna, jak jeszcze nigdy dotąd się to nie zdarzyło w historii ludzkości. Gdyby Whitmanowie nie polecieli i nie wykonali swojej misji w sposób perfekcyjny, prawdopodobnie pochłonęłaby nas czarna dziura. Koszt był jednak ogromny - co prawda w myśl ogólnej teorii względności, a może też jakiejś innej, podobnej teorii, członkowie załogi nie zestarzeli się nawet o tydzień. Z punktu widzenia mieszkańców Ziemi, wszakże, minęło całe pokolenie. Dla nas ci ludzi udawali się na zatracenie, bo dobrze wiedzieliśmy, że gdy wrócą, nikt nie będzie już o nich pamiętał. Dla nas byli martwi. Na tym właśnie polegało ich największe bohaterstwo. Jeśli jest jedna rzecz, która w biografiach Saula i Martina Whitmanów nie została dotąd odpowiednio dobitnie wypowiedziana, to taka mianowicie, że nikt inny - i jestem tego całkowicie pewien, nikt na całej Ziemi - nie byłby wówczas w stanie się tak poświęcić.