Sen #9: Owocowy holokaust ‡ Historia spisana przez Jana Heimsona ‡ dnia ‡ A uważ ty co to czytasz, że słowa poniższe zapisałem prawdziwie, wedle sumienia i rozsądku, i wątpić w nie nie potrzeba.
Kiedy ja i moja siostra wysiadaliśmy z samochodu, dziadek podał nam skrzynkę pełną słoików. Był to zapas przetworów owocowych, które z wielkim staraniem przygotowała dla nas babcia. Szczególną uwagę zwracał jeden z nich, coś wyjątkowo luksusowego – duże śliwki (lub podobne, okrągłe owoce) pływające w zalewie, do każdej z nich zaś, szpilką przypięta, dołączona szarańcza, lub może świerszcz, jakiś tego rodzaju owad; coś na kształt robaczka w tequili, a może jeszcze bardziej wyrafinowane.
Zastanawiałem się przez chwilę, jak babcia zabijała te stworzonka – widać było, że nie każdy z nich, pomimo wyraźnych babcinych starań, otrzymał „czystą” śmierć. Gdy tak przyglądałem się owym przetworom (z pewnym, muszę przyznać, niesmakiem), dostrzegłem nagle, że nabrzmiały odwłok jednego z owadów porusza się nieznacznie.
„On żyje jeszcze!” – wykrzyknąłem z przestrachem i chyba trochę z wyrzutem, mając babci za złe to, iż nie zadbała o odpowiednio humanitarne uśmiercenie składników. Również moja siostra wyglądała na przerażoną, wskazując palcem coraz to kolejne przykłady owadów, wciąż – jak nam się zdawało – wykazujących oznaki życia.
Rzeczywistość, o czym mieliśmy się za moment przekonać, była jednak bardziej jeszcze poruszająca. Oto odwłok jednego z tych nieszczęśników pękł nagle, rozerwał się, a poprzez sączący się krwią i ropą otwór wypełzać poczęła jakaś pokraczna istota. Wówczas zrozumieliśmy – przyszpilone do owoców osobniki, choć życie uleciało z nich już dawno, przecież cząstkę życia wciąż kryły w sobie. Były ciężarne, zaś potomstwo ich, rozpaczliwie próbując wydostać się z ciał ich martwych matek, rozrywało je, by wypełznąć na zewnątrz, na swą zgubę zresztą i pewną śmierć, bo kontakt z octową zalewą natychmiast niemal pozbawiał je życia.
Umierały groteskowo poskręcane, na poły tylko wychylone z postrzępionych otworów ran. Wszystkiemu temu z dziwnym uśmiechem przyglądał się dziadek, który odkręcił jeden ze słoików i – nie bacząc na moje i mej siostry przerażenie – wydobywał palcami młode, wijące się jeszcze w ostatnich sekundach agonii owady i chrupał je ze smakiem.