Sen #7: Cygańskie dzieci Historia spisana przez Jana Heimsona dnia A uważ ty co to czytasz, że słowa poniższe zapisałem prawdziwie, wedle sumienia i rozsądku, i wątpić w nie nie potrzeba.

Oto niezwykła historia o biedzie, miłosierdziu i uprzedzeniu, która wydarzyła się naprawdę.

Wesołe miasteczko

Wracałem od znajomego na piechotę. Godzina była już dość późna – koło dwudziestej trzeciej – ale nie czułem się zmęczony i właściwie nie miałem ochoty wracać jeszcze do domu. Dlatego też ucieszyłem się wielce widząc, że na poletku, które mijałem, rozbiło sie wesołe miasteczko. Pamiętam, że zawsze tam właśnie się zatrzymywali, ale bardzo rzadko bywałem teraz w rodzinnym mieście i przejechać się na karuzeli nie miałem okazji już od wielu lat. A taką miałem ochotę! Pełen entuzjazmu udałem się w tamtym kierunku.

Niestety, gdy przekroczyłem bramę okazało się, że wszystko o tej porze jest już pozamykane. Karuzela nie działała – podobnie jak nic innego – plac milczący w świetle księżyca wyglądał pusto i smutno. Owe wozy czy też wagony, gdzie mieściła się zwykle część atrakcji oraz – jak to sobie wyobrażam – zamieszkiwali ludzie obsługujący wesołe miasteczko, stały zatrzaśnięte na cztery spusty, nie zdradzały żadnych oznak życia wewnątrz, straszyły tylko czarnymi okienkami (tak, zawsze bałem się zaglądać w okna i witryny sklepowe po zmroku, gdy za nimi panuje ciemność; nigdy nie wiadomo, co można tam zobaczyć, prawda?).

Tylko w jednym wagonie paliło się światło. Ten wyglądał trochę dziwnie. Zdawał się odstawać od reszty, był bardziej zniszczony i stał nieco na uboczu, jakby nie był wcale częścią wesołego miasteczka. Zaciekawiony podszedłem bliżej, a gdy obszedłem go z drugiej strony, zauważyłem drzwi, które były uchylone. Mdłe światło z wewnątrz oświetlało niewyraźnie kawałek trawnika przed wejściem.

Wszedłem do środka. Wagon był urządzony jak skromne mieszkanie, przedzielone na dwie części zaimprowizowaną ścianką. Jedynym przyzwoicie wyglądającym meblem był duży stół – wokół niego zaś siedzieli gospodarze. Dwójka niemłodych Cyganów: kobieta o żałosnym wyrazie twarzy i jej mąż, przysadzisty mężczyzna o gęstej, czarnej brodzie; za nimi ich dzieci – sześcioro maluchów, ubranych w obszerne, kolorowe stroje. Wnętrze oświetlone było wiszacą pod sufitem lampą oraz dopalającą się świecą, postawioną na środku pustego poza tym stołu.

Cygańskie dzieci

Byłem nieco zakłopotany moim nieprzemyślanym wtargnięciem do cudzego mieszkania. Mieszkańcy wozu przyjęli mnie jednak życzliwie i zaprosili, bym usiadł z nimi. W końcu poczułem się nieco swobodniej i rozpoczęliśmy przyjazną rozmowę, mówiliśmy trochę na temat wesołego miasteczka oraz miejsca, gdzie się znajdowaliśmy, nie pamiętam jednak wiele z tego, co opowiadał Cygan. Jego żona, po wstępnej wymianie grzeczności, wstała od stołu i poczęła krzątać się po mieszkaniu. W końcu wybiła północ, co oznaczało, że przyszła pora na kolację. Dzieci były już bardzo głodne, jednak ze względu na swe ubóstwo mieszkańcy wagonu nie mogli jeść kolacji wcześniej – czym dłużej ją odwlekali, tym więcej jedzenia zostawało na później.

Gospodyni chciała przyrządzić jajecznicę, w pewnym jednak momencie załamała ręce, poczęła kiwać się w miejscu i bijąc dłońmi o kolana, pełnym rozpaczy głosem wyszlochiwała jakieś słowa w nieznanym mi języku. Twarz jej męża spoważniała, wyprostował się w krześle; pozostał nieruchomy, lecz widać był wyraźnie zgrozę w jego oczach. Zdezorientowany, po chwili zdecydowałem się spytać, co takiego się wydarzyło. Stary Cygan, nie uśmiechając się już, odparł tylko lakonicznie, że skończyły się jajka i nie ma co jeść, a dzieci jego prawdopodobnie umrą tej nocy. Słysząc to poczułem się niezwykle nieswojo i nie wiedziałem, co mógłbym odpowiedzieć. Zaoferowałem, że mógłbym pożyczyć im parę złotych, on jednak (nie patrząc na mnie) rzucił tylko niechętnie, że przecież sklepy i tak są już zamknięte o tej porze. Trudno było odmówić słuszności jego stwierdzeniu, otworzyłem już usta, by coś powiedzieć, on jednak powstrzymał mnie gestem dłoni, wstał powoli od stołu i rzekł, żebym lepiej już sobie poszedł. Cyganka wciąż lamentowała, stojąc jak stała przed otwartym kufrem pełnym dziurawych garnków, on zaś wilgotnym, pustym wzrokiem wpatrywał się w przestrzeń, muskuły drgały na jego zaciśniętej do bólu szczęce. Czułem że nic tu po mnie i że faktycznie najlepiej będzie, jeśli po prostu się oddalę. Przekraczałem już próg, gdy nagle szalona myśl postała mi w głowie.

– Znajdę dla was te jajka. – Powiedziałem, odwracając się do mieszkańców wagonu. „To niemożliwe” – wyszeptał ojciec rodziny, w głosie jego znać było wszakże wzruszenie i wdzięczność, i chyba nie całkowity brak wiary w powodzenie mojej misji. Byłem urzeczony tym, w jaki sposób bez strachu przyjęli mnie do siebie i powziąłem silne postanowienie, że muszę w jakiś sposób im się za to odwdzięczyć. Byłem przy tym przekonany, że dla mnie znalezienie jajek będzie znacznie łatwiejsze, niż dla nich.

Opuściłem teren wesołego miasteczka, stapając w zamyśleniu. Czasu miałem niewiele, ale nie wiedziałem, gdzie miałbym zacząć poszukiwania. Tuż za rogiem minąłem całodobową chińską restaurację. Przeszło mi przez myśl, że mógłbym po prostu zamówić coś dla nich na wynos – najedliby się pewnie bardziej, niż skromną jajecznicą. Nie byłem jednak pewien, czy takie rozwiązanie byłoby dla Cyganów satysfakcjonujące; ostatecznie czort wie, może oni nie jedzą takich rzeczy? Ponad wszystko nie chciałem ich obrazić, uznałem więc że rozsądnie będzie przynieść im dokładnie to, czego chcieli. Wszystkie sklepy spożywcze, jakie napotykałem przez najbliższy kwadrans, były zamknięte, co zresztą nie mogło dziwić, mając na uwadze, że był środek nocy.

Przepiórcze jaja

W końcu przypomniałem sobie o pewnych niezwykle ekskluzywnych delikatesach, oddalonych od wesołego miasteczka o jakieś pół kilometra – postanowiłem czym prędzej tam się udać. Dla mnie był to dystans zupełnie niewielki, lecz cygańska rodzina nie miała możliwości poruszać się tak daleko od miejsca zamieszkania, ze względu na swoją ogromną biedę.

Droga wiodła podziemnym przejściem, poprzez wielki supermarket, gdzie sprzedawano buty. W tej chwili był nieczynny, lecz przejście – dla wygody mieszkańców miasta – dostępne było przez całą dobę. Gdy szedłem szerokim korytarzem, mijając zamknięte, blado oświetlone stoiska z butami po obu stronach, wtem natknąłem się na osobę, której nie mogłem się tam spodziewać. Był to mój dziadek, a (jak za chwilę się okazało) była z nim również moja babcia, która za chwilę podeszła bliżej, wychodząc z mroku. Nie sposób stwierdzić, co robili tam o tej porze. Sądząc po ich strojach, możliwe że wracali z komplety, odprawianej w pobliskim klasztorze.

Wyrazili zdumienie, co robię na mieście o tak później godzinie oraz surowo zauważyli, że powinienem już spać. Dziadek w wyrzutem dodał, że gdybym zadzwonił to przyjechałby po mnie i nie musiałbym włóczyć się po nocy pieszo jak jakiś menel. Zignorowałem te narzekania, zdeterminowany by ukończyć moją misję. Zmuszony byłem w krótkich słowach wyjaśnić im, gdzie i po co idę, starałem się jednak jak najmniej mówić o tym, dla kogo wykonuję moje zadanie. W szczególności nie chciałem przedwcześnie zdradzić się z tym, że ludzie, ktorych dziś poznałem, są Cyganami – znając nieufność i niechęć społeczeństwa wobec Cyganów spodziewałem się, że wyjawienie tych szczegółów mogłoby pokrzyżować mi plany. Przedstawiłem sytuację w jak najkorzystniejszym dla mnie świetle i udało mi się osiągnąć tyle, że dziadek z babcią zdecydowali się towarzyszyć mi, abym nie chodził sam (w przeciwnym razie jacyś chłopcy mogliby mnie zaczepić).

Tym sposobem dotarliśmy niebawem do delikatesów, które okazały się być otwarte. Był to niezwykle elegancki sklep przeznaczony dla wymagającej klienteli. Nie zatrudniał żadnego personelu, kupujący sami wybierali sobie towar a pieniądze zostawiali na ladzie. Szybko odnaleźliśmy dział z jajkami, okazało się jednak, że sprawa nie jest wcale taka prosta. Przed nami stało kilka regałów, gdzie mnogość półek i szuflad w całości zapełniona była leżącymi luzem jajami rozmaitej maści i rodzaju. Rozpoczęliśmy poszukiwania. Na przyzwoity, skromny omlet potrzebowałem zwyczajnych, kurzych jaj. Tutaj jednak królowały jaja przepiórcze – tych było najwięcej. Między nimi zdarzały się też strusie, pisanki, jaja żółte, zielone i inne. W jednej szufladzie znaleźliśmy też jaja specjalnie składane przez kury w ten sposób, by były w kształcie serduszek lub gwiazdek oraz w rozmaitych kolorach.

Poszukiwania te wyraźnie bawiły moich dziadków i chociaż początkowo byli niezwykle sceptycznie nastawieni do całej wyprawy, którą uważali za głupią fanaberię i której najchętniej zabroniliby mi siłą, gdybym tylko nie miał dwudziestu dwóch lat, teraz zaczynali się do niej przekonywać. Co chwila słyszałem, jak któreś z nich wybuchało śmiechem, znajdując coraz to ciekawsze okazy na półkach. Kiedy udało nam się uzbierać pełne pudełko standardowych, kurzych jaj, oboje byli już w wyśmienitych humorach. Wyrażali coraz większe zainteresowanie celem mojej misji, moje zachowanie określali jako szlachetne, wzorowe i godne pochwały, zaś o ludziach, dla których podjąłem się tych poszukiwań, mówili z pełnym szacunkiem i sympatią.

Wyruszyliśmy w drogę powrotną do wesołego miasteczka. Cicho śmiałem się na myśl o tym, co będzie, gdy ujrzą mieszkańców odrapanego wagonu, czerstwego, brodatego ojca rodziny, jego lamentującą, zalataną żonę i sześcioro umorusanych maluchów – ekstremalnie ubogich, zapchlonych Cyganów. Do diabła, ależ będą mieli miny! Nie mogłem się tego doczekać.

– Wyobrażam sobie – mówiła moja babcia idąc, z rozmarzonym uśmiechem na ustach – że kobieta, dla której niesiemy jajka, musi być uroczą, dystyngowaną starszą panią!…

Jan Heimson

Młody kacerz, aspirujący kryptomanta i epistemolog. Wielbiciel insektów, pleśni, porostów, niewielkich ptaków. Jeśli chcesz mnie pochwalić lub zwymyślać, możesz napisać mi list.