Sen #25: Prawo pięści Historia spisana przez Jana Heimsona dnia A uważ ty co to czytasz, że słowa poniższe zapisałem prawdziwie, wedle sumienia i rozsądku, i wątpić w nie nie potrzeba.

Wszystko zaczęło się od tego, że z wizytą do niewielkiego miasteczka, gdzie się wychowałem, zapowiedział się Behemoth. Koncert takiego giganta death metalu w takiej zabitej dechami mieścince to naprawdę nie byle wydarzenie, więc można się było spodziewać, że ściągną tam tłumy. Jakby niespodzianek było mało, cała impreza miała odbyć się w budynku mojej niegdysiejszej szkoły podstawowej - w miejscu dobrze mi znanym, scenerii wielu wzruszających wspomnień. Ech, przypomniały mi się te czasy, gdy chadzało się wieczorami na szkolne dyskoteki!

Wraz z mą siostrą poprosiliśmy dziadka (jedynego kierowcę w rodzinie) aby nas podrzucił - jak za dawnych lat. Obydwoje uznaliśmy, że jesteśmy już nieco za starzy na takie imprezy, lecz chcieliśmy przynajmniej rzucić okiem. Obiecaliśmy dziadkowi, że jeśli poczeka na nas na parkingu, to za kwadrans będziemy z powrotem. Na miejscu okazało się jednak, że impreza nie zechce nas tak łatwo wypuścić. Spotkaliśmy wielu starych znajomych a atmosfera była naprawdę przednia. W ciemności migotały rozbłyski lamp dyskotekowych, ogłuszająca muzyka z głośników rozgrzewała publikę przed występem, wszystkie pomieszczenia były wypełnione po brzegi gorącymi, wijącymi się ciałami. Co najważniejsze, do występu Behemotha zostało jeszcze mnóstwo czasu. Przed główną gwiazdą zapowiedziano około czterdzieści supportujących zespołów, co oznaczało, że sam Behemoth wystąpi najwcześniej za dwa lub trzy dni.

W tym okolicznościach zadzwoniłem do dziadka z pytaniem, czy będzie mu przeszkadzało, jeśli kupimy sobie po piwie i zostaniemy odrobinę dłużej. Ktoś z tłoczących się wokół ludzi, słysząc to, wcisnął mi do ręki puszkę Tyskiego. Dziadek nie był zachwycony, ale nie było już wyjścia. Musieliśmy zostać.


Wkręciliśmy się w imprezę na dobre, tańczyliśmy i rzucaliśmy się wraz z innymi w rytm dobywającego się z kolumn łomotu. Nadszedł mój stary znajomy, pytając, czy nie chciałbym kupić twardych narkotyków. Zgodziłem się. Przekazał mi niewielką paczuszkę, po czym podsunął pod nos kartkę, na której, jak poprosił, miałem pokwitować odbiór.

- To na wszelki wypadek. Względy bezpieczeństwa - dodał przepraszająco.

Zażywszy narkotyki, postanowiliśmy rozejrzeć się po okolicy. Trafiliśmy do jednego ze szkolnych pomieszczeń, w którym na czas imprezy mieścił się kramik z płytami i gadżetami występujących zespołów. Przy stoliku siedziała tam i rozdawała autografy młoda kobieta, którą wziąłem za Dodę. Tak się akurat złożyło, że miałem przy sobie długopis z Dodą, więc, zachwycony, poprosiłem ją, by mi się na nim podpisała. Pięknym gotyckim pismem kobieta wykaligrafowała: "Blue". Jak się okazało, nie była to Doda. Tylko Blue. Kimkolwiek jest Blue. Bardzo niezręczna sytuacja.

Zwiedziwszy resztą pomieszczeń, gdzie nie znaleźliśmy już nic szczególnie ciekawego, powróciliśmy do tańczenia. Impreza stawała się coraz bardziej dzika, chociaż dopiero co pierwszy z supportujących zespołów wszedł na scenę. Ludzi było tak dużo, że dawno już przestali mieścić się w budynku szkoły. Rozłazili się po okolicy, anektując stopniowo całe osiedle, potem zaś całe miasto. Tańczyli epileptycznie w transie narkotykowym, okładali się pięściami i butelkami, obijali się o siebie i wybuchali nagłymi atakami agresji i niszczycielskiej furii. Wokół nas przeciskały się zatrwożone patrole policyjne, ale stróże prawa nie byli w stanie zapanować w żaden sposób nad tłumem.

Nie minęła jeszcze pierwsza noc, gdy impreza całkowicie wymknęła się spod kontroli. Wezwano wojsko, które jednak unikało na razie jakichkolwiek działań zaczepnych i ograniczało się do pilnowania, aby koncert nie wydostał się poza granice miasta, które otoczono kordonem. Już jakiś czas wcześniej zostaliśmy rozdzieleni i teraz każde z nas na własną rękę musiało szukać schronienia w okolicznych domach, które nie zostały jeszcze całkowicie spenetrowane przez imprezowiczów. W pewnym momencie w całym mieście odcięto prąd, co zmusiło policję do wycofania się z okolicy i ostatecznie potwierdziło władzę tłumu.


Piątego dnia wyszedłem z ukrycia i udało mi się odnaleźć moją siostrę, która urządziła sobie przez ten czas zupełnie przytulne mieszkanko na przedmieściach. Zamieszki stopniowo wygasały. Znaczna część uczestników koncertu była martwa, miasto całkowicie zdemolowane, częściowo zburzone i pogrążone w beznadziejnej anarchii. Ustaliliśmy, że jest już najwyższy czas, aby coś przedsięwziąć. Moja siostra sugerowała, że moglibyśmy spróbować wrócić do domu; wydawało się to nawet wykonalne. Wpadłem jednak na lepszy pomysł. Opuściliśmy kryjówkę i przemykając się ostrożnie powróciliśmy do centrum, zgarniając po drodze młodych ludzi, błąkających się bez celu po przedmieściu, obdartych, głodnych, pozbawionych celu i nadziei. Przejąłem dowództwo nad tą bandą, przysięgając im, że nie pożałują, jeśli za mną pójdą. Mając pod sobą kilkadziesiąt zdesperowanych dusz, wojennych sierot, bez dalszego wahania, tym razem już śmiało i odważnie, udałem się do samego serca anarchii - mojej starej szkoły.

Do koncertu Behemotha, jeśli się nie mylę, nigdy chyba nie doszło. Szkoła była jednym wielkim pobojowiskiem, sprawiającym wrażenie, że tutaj zamieszki wypaliły się własnym ogniem, umarły śmiercią naturalną. Podłoga zasłana była trupami, powykręcanymi groteskowo; niektórym brakowało kończyn, inne były porozdzierane na strzępy. Najwyraźniej było tu już bezpiecznie, gdyż na korytarzach zaczął pojawiać się personel szkoły - ci, którzy przetrwali. Wraz z moimi ludźmi zgarnialiśmy ich i pędziliśmy przed sobą jak bydło, błyskając im przed oczami nożami i brzytwami. Były to głównie kobiety, starsze lub w sile wieku. Wielu z nauczycieli zginęło w zamieszkach, przetrwały jednak wszystkie sprzątaczki, które na kilka dni zabarykadowały się w schowku na miotły. Przepędziliśmy całe to towarzystwo korytarzami szkoły i zgromadziliśmy ostatecznie w pokoju, służącym dawniej za gabinet pani pedagog. Była tam również ona sama i chyba jako jedyna zachowała zimną krew (reszta lamentowała głośno i tłukła się pięściami po głowach), wystąpiła bowiem krok do przodu i przemówiła do mnie, jako znanego jej dobrze wybitnego absolwenta.

- Byłabym zobowiązana, gdybyście nie gwałcili nas i nie zabijali. Przemoc nie jest rozwiązaniem. Może lepiej usiądźmy i spokojnie o tym porozmawiajmy.

Wyszczerzyłem na to zęby w złowrogim uśmiechu, a najstarsza ze sprzątaczek ze strachu puściła głośno bąka.

W rzeczywistości nie miałem zamiaru nikogo zabijać, cieszyłem się wszakże z efektu, który udało mi się wywołać. Personel szkoły był tak wystraszony, że nie miałem wątpliwości, iż uda mi się zrealizować mój diaboliczny plan. Omiotłem zgromadzonych długim, uważnym spojrzeniem, chcąc utrzymać suspens.

- Jeśli zachowacie się odpowiednio, nikt tutaj dziś nie umrze - powiedziałem w końcu enigmatycznie. Dało się słyszeć głośne westchnienie ulgi.

- Co więcej - dodałem po chwili - choć będę od dziś właścicielem tej szkoły, postanowiłem pozostawić wam całkowitą autonomię i nie wtrącać się w to, jak będziecie nią zarządzać.

Uniosłem brew i uśmiechnąłem się łaskawie. W oczach moich więźniów zabłysły łzy wzruszenia. Część z nich padła na kolana, próbując z wdzięczności całować moje ubłocone buty, moi ludzie odpędzali ich jednak kopniakami. Chóralne słowa podziękowania wyrywały się z gardeł wciąż ściśniętych przerażeniem, które nie zdążyło z nich opaść. Przez chwilę pozwoliłem sobie napawać się swoim triumfem i całkowitym poniżeniem jeńców. Następnie uciszyłem wszystkich oszczędnym gestem.

- Jest jednak jeden warunek.

Zapadło całkowite milczenie. Wszyscy obecni trwali w bezruchu, w pełnym napięcia oczekiwaniu. Uśmiechnąłem się diabolicznie.

- Musicie wszyscy wyrzec się Chrystusa.


Jak nietrudno się domyślić, moje żądanie zostało spełnione. Dwa dni później zamieszki ostatecznie dobiegły końca. Żołnierze opanowali miasto i przywrócili porządek. Był to już jednak nowy porządek - pod moje dyktando. Wdzięczni za okazaną łaskę pracownicy szkoły zaaranżowali na moją cześć uroczystą paradę. Wziął w niej udział między innymi szwadron ułanów.

Jan Heimson

Młody kacerz, aspirujący kryptomanta i epistemolog. Wielbiciel insektów, pleśni, porostów, niewielkich ptaków. Jeśli chcesz mnie pochwalić lub zwymyślać, możesz napisać mi list.