Sen #21: Nawadnianie turkucia ‡ Historia spisana przez Jana Heimsona ‡ dnia ‡ A uważ ty co to czytasz, że słowa poniższe zapisałem prawdziwie, wedle sumienia i rozsądku, i wątpić w nie nie potrzeba.
Jako postaci z pewnej mało znanej powieści Fiodora Dostojewskiego nie mieliśmy zbyt wiele do powiedzenia w kwestii tego, co i w jakiej kolejności mamy czynić. Pierwszą rzeczą, jaką wypadało nam zrobić po przybyciu do Miasta, było złożenie wizyty Wysoko Postawionemu Urzędnikowi Państwowemmu, z którym łączyły nas pewne (co prawda bardzo odległe) więzy krwi.
Przeciskaliśmy się więc wąskimi uliczkami i pasażami; niespiesznie szliśmy brukowanymi deptakami wzdłuż kamienic; rozkoszowaliśmy się rozgrzewającym, wczesnoporannym słońcem, którego promienie odbijały się w kałużach pozostawionych przez nocną ulewę. Miasto było o tej porze puste, ciche, wyglądało złociście i urokliwie.
Jako postaci z powieści, wiedzieliśmy dokładnie, gdzie znajduje się mieszkanie Wysoko Postawionego Urzędnika Państwowego, chociaż nie byliśmy w Mieście nigdy wcześniej, i rychło do niego trafiliśmy. Gospodarz, tłusty jegomość z pokaźną brodą, przywitał nas wylewnie i zaprosił do salonu, gdzie czekała już jego żona oraz dwie dorosłe córki. Przyniesiono herbatę. Salon, podobnie jak całe mieszkanie, zajmujące parter położonej nieco na uboczu kamienicy, przypominał bardziej garderobę w staroświeckim teatrze, niż stereotypową siedzibę bogatego urzędnika. Wnętrza były przestronne, lecz niskie i słabo oświetlone. Ściany pokryte były ciemnozieloną tapetą i przyozdobione zielonymi i bordowymi draperiami. Miękkie dywany, duże, wygodne kanapy i mnogość porozrzucanych wszędzie poduszek sprawiały razem wrażenie przytulności i spokoju.
Rozparta na jednej z kanap, odziana w czerwoną suknię żona Wysoko Postawionego Urzędnika uśmiechała się do nas przyjaźnie i zagadnęła o zdrowie bliższej lub dalszej rodziny.
- Chcielibyśmy zobaczyć turkucia - oznajmiłaś.
- Ach tak - odparła gospodyni.
Jedna z córek zakrzątnęła się i poprosiła, byśmy przeszli do pokoju obok. Po chwili przyniosła nam niewielkie, przezroczyste plastikowe pudełko lunchowe. Wewnątrz grzechotało nieco drobnych śmieci oraz pokaźnej wielkości ciało robaka o licznych odnóżach. Miał też kilka par czułków i innych narządów, których przeznaczenie nie było dla nas zupełnie jasne. Był niemal całkowicie biały i przypominałby skamielinę, ale jego ciało nie było wcale sztywne - gdy potrząsnęło się pudełkiem, robak przekręcał się i wywijał, ukazując coraz to nowe tajemnicze części ciała.
- Ojciec chciał go mieć na pamiątkę, dlatego poprosił kuzyna, aby go ususzył - wyjaśniłaś, widząc moje pytające spojrzenie.
- Nie sądzisz, że to trochę... okrutne? - spytałem.
- To prawda, on też miał wątpliwości. To trochę nie w jego stylu, prawda? - pokiwałem głową. - Turkuć podjadek potrafi przeżyć bez wody ładnych parę miesięcy. Ten musiał spędzić w pudełku prawie rok, żeby się porządnie odwodnić i umrzeć.
Poczułem dotkliwe współczucie dla biednego stworzenia, które przez rok konało z pragnienia zamknięte w pudełku. Z drugiej strony rozumiałem, że posiadanie tak pięknego okazu mogło być wiele warte. Nagle jednak odniosłem wrażenie, że szczękoczułki nieboraka lekko się poruszyły.
- Przecież on jeszcze żyje! - zawołałem zdumiony.
Zaskoczona potrząsnęłaś pudełkiem kilka razy. Trudno było odróżnić, czy to on sam się porusza, czy to tylko siła bezwładności. W końcu jednak też to dostrzegłaś. Zapadła chwila zakłopotanego milczenia.
- Myślę, że to i tak jest już przesada - odezwałem się wreszcie. - Powinniśmy go nawodnić i wypuścić.
Podrapałaś się po głowie w zamyśleniu, ale po chwili przyznałaś mi rację. Udałaś się z pudełkiem do kuchni, żeby zalać je wodą.
Kiedy po kilku minutach wróciłaś do pokoju, zauważyłem, że niemal cała woda wsiąkła już w turkucia i po mału zaczynał nabierać kolorów. Stawał się teraz zielono-żółty i niezdarnie poruszał kończynami, próbując się podnieść. Na to było oczywiście jeszcze za wcześnie, ale oznaczało to, że prawdopodobnie uda mu się przeżyć.
Umieściliśmy w pudełku jeszcze więcej wody oraz sporą ilość pokarmu, który miał go wzmocnić. Po krótkiej wymianie zdań uznaliśmy, że odpowiednia do tego celu będzie sałatka warzywna. Początkowo turkuć był zbyt słaby, aby samodzielnie sięgnąć po pożywienie; podtykaliśmy mu pod szczękoczułki pojedyncze kawałeczki gotowanej marchewki i fasolki szparagowej, które z wysiłkiem, lecz ochoczo pochłaniał. Po około godzinie miał już zupełnie zdrowy kolor i poruszał się całkiem żwawo, stwierdziłem więc, że może będzie już w stanie zjeść coś normalnego.
Podałem mu spory kawałek kiełbasy i cieszyłem się jak dziecko, kiedy jadł mi z ręki. Nie oszukiwałem się - wiadomo, że owady nie przywiązują się i raczej nie dają się oswajać. Jakaś część nas zawsze jest jednak skłonna dawać wiarę tego rodzaju złudnym wrażeniom. Chciałbym może czuć się jak wybawiciel tego nieszczęsnego stworzenia, które przecież z naszej winy znalazło się w tak tragicznym położeniu i tylko nieskończona ludzka zuchwałość mogła pozwolić nam wierzyć, że robimy mu jakąś łaskę, czy może nawet przysługę, ratując w tym momencie jego życie. W istocie nie było to nic więcej niż nasz obowiązek, ba! nie było nawet małym ułamkiem pokuty i zadośćuczynienia, które byliśmy mu winni. Są jednak takie przewiny, za które nie da się odpokutować, i za które nie zdobywa się nigdy rozgrzeszenia.