Sen #17: Piach i śmierć Historia spisana przez Jana Heimsona dnia A uważ ty co to czytasz, że słowa poniższe zapisałem prawdziwie, wedle sumienia i rozsądku, i wątpić w nie nie potrzeba.

A w duszy mej pogrzeby bez orkiestr się wloką

—Charles Baudelaire



To bez wątpienia nie był najpiękniejszy dzień na plażowanie. Wydało mi się jednak, że czekaliśmy już wystarczająco długo.

Nad polskim morzem pogoda rzadko kiedy jest taka, o jakiej marzymy, biorąc te kilka dni urlopu lub wydając w końcu zarobioną w wieczory i weekendy żałosną sumę pieniędzy. Nam nie poszczęściło się ani trochę bardziej, niż przeciętnemu Polakowi. Niebo było zachmurzone, wiał lodowaty wiatr i co chwila kropił deszcz, chwilami zamieniając się nawet w ulewę. Morze miało ten ponury, szarozielony kolor, który wywoływał u mnie mimowolny dreszcz, przewalało się ciężko i niespokojnie.

Ludzie, całkiem dosłownie przypominając sardynki, leżeli wzdłuż plaży w trzech zwartych rzędach, a dwa kolejne rzędy głów ludzkich wynurzały się z wody nieopodal brzegu: byli to pływacy. Czekaliśmy już długo, być może wiele dni. Z jednej strony, nie mielibyśmy wiele przyjemności z wciskania się pomiędzy nich; z drugiej czuliśmy, jak wakacje nieuchronnie zbliżają się ku końcowi. Wraz z upływem czasu tłum rzedł zauważalnie, ale pogoda stawała się coraz mniej atrakcyjna, a leżenie na plaży, zamiast zapewniać ulgę i wypoczynek, stopniowo przesycało się niepokojem i poczuciem zagrożenia.

Źródło owego podświadomego niepokoju nie było zrazu oczywiste; trzeba było dopiero uważnie się przyjrzeć. Horyzont znajdował się mianowicie znacznie wyżej, niż powinien, był też wyraźnie nieregularny i postrzępiony. Była to ogromna fala tsunami. Zbliżała się do brzegu niezmiernie powoli i wcale nie nieodwołalnie - równie dobrze mogła po drodze zawrócić, zależało to tylko od jej zachcianki. Głównym jej celem było zaś odebranie nam resztek poczucia bezpieczeństwa.

Teraz uznaliśmy, że dalsze oczekiwanie mijałoby się z celem - nadszedł ostatni moment, kiedy wchodzenie na plażę mogło jeszcze mieć jakikolwiek sens. Wybraliśmy więc najlepsze możliwe miejsce i położyliśmy się na kocach.

My dwaj: czyli ja i mój towarzysz, Marian Paździoch.


Obok nas leżała młoda para. Leżeli jak na szpilkach i wyglądali, jakby te wakacje były dla nich przykrym obowiązkiem. Szczególnie nerwowo zachowywał się chłopak, który w pewnym momencie cichym głosem poprosił swą towarzyszkę, aby pomogła mu zagrzebać się w piasku. Po chwili wystawała mu już tylko głowa i od razu dało się zauważyć, że poczuł się znacznie bezpieczniej.

Widząc, że pomysł naszego sąsiada okazał się trafiony, Paździoch postanowił pójść w jego ślady. Nie chciał jednak poprosić mnie o pomoc. Położył się na brzuchu i przez dłuższą chwilę sposobem żółwia morskiego wymachiwał niezręcznie kończynami, aż większa część jego ciała znalazła się pod ziemią. Widać jednak efekt nie całkiem go satysfakcjonował, bo rozejrzał się tylko smutno wokół i bez słowa zaczął zakopywać się razem z głową.

Obserwowałem to z pewną dezaprobatą, obawiałem się bowiem, że z takich fanaberii wyniknąć może nieszczęśliwa przygoda. Jego poczynania sprawiały jednak wrażenie celowości i determinacji, nie próbowałem go więc powstrzymywać. W końcu niemal cały znajdował się pod warstwą piachu, i kiedy na zewnątrz wystawał już tylko błyszczący czubek jego łysiny, nagle przestał się poruszać. Odczekałem niecierpliwie kilka sekund.

- Nie wydurniaj się, Marian, udusisz się. Odkop się trochę - rzuciłem nieśmiało. Zastukałem palcem w jego łysinę. - Marian, odkop się!

Nie zdążyłem na dobre zacząć się martwić, gdy wtem spod ziemi dobiegł mnie przerażający charchot. Trudno opisać, jaki dźwięk wywołuje organizm podczas tyle rozpaczliwej co nieudanej próby zaczerpnięcia powietrza, gdy zamiast tego do płuc wdziera się tylko brudny, wilgotny piach. Zakopane ciało Paździocha zaczęło lekko drgać, a ja rzuciłem się do odkopywania jego twarzy. Piasek na powierzchni był jednak sypki, i gdy odgarniałem go z jednej strony, z drugiej strony wsypywał się z powrotem.

- Pomóż mi! Na Boga, pomocy! - krzyczałem na cały głos do ludzi leżących dwa metry ode mnie, ale bez zainteresowania odwracali wzrok. Nikt się nie pokwapił.

Kiedy wreszcie odkopałem Mariana, usta wypełnione miał piachem i krwią i był martwy. To straszny sposób na samobójstwo, poczułem jednak coś w rodzaju ulgi. Tak jakbym nagle przestał być odpowiedzialny za cokolwiek, co się tutaj dzieje.

Nieco później okazało się (co rozbudziło trochę moje wyrzuty sumienia), że zostawił mi w spadku całkiem pokaźny majątek.


Sen ten w rocznicę śmierci dedykuję Baudelaire'owi.




PS. Oto soundtrack ze snu.

Jan Heimson

Młody kacerz, aspirujący kryptomanta i epistemolog. Wielbiciel insektów, pleśni, porostów, niewielkich ptaków. Jeśli chcesz mnie pochwalić lub zwymyślać, możesz napisać mi list.