Sen #16: Geografia kognitywna Historia spisana przez Jana Heimsona dnia A uważ ty co to czytasz, że słowa poniższe zapisałem prawdziwie, wedle sumienia i rozsądku, i wątpić w nie nie potrzeba.

I

Zawsze uwielbiałem studiowanie, do tego stopnia, że trudno było mi wyobrazić sobie, co innego mógłbym robić. Formuła jest niemal idealna; przynajmniej w teorii. W praktyce objawiają się jednak drobiazgi, które potrafią bardzo uprzykrzyć życie. Szczególnie zaś dwa takie - jak to mawiają anglosasi - bóle w szyi, które w dodatku bardzo lubią chodzić ze sobą w parze.

Pierwszy z nich to durne, wyssane z palca przedmioty, które nikomu do niczego nie są potrzebne, a jednak każdy musi je zaliczyć. Drugi: dziurawe plany zajęć, zmuszające do wycieczek na drugi koniec miasta (najchętniej o świcie lub ciemną nocą).

Wyjątkowo złośliwy przypadek tej ogólnej reguły psuł mi zdrowie w słotne wieczory semestru zimowego, kiedy to jeżdżenie po ciemku zdezelowanymi autobusami jest najprzyjemniejsze. Geografia kognitywna.

II

Czy potrafią sobie Państwo wyobrazić, co to jest geografia kognitywna? Zachęcam do chwili wysiłku umysłowego, małej intelektualnej zabawy. Czym zajmować się może kognitywna geografia?

III

Po skończonych zajęciach opuszczaliśmy salę w kilka osób. Ostatni raz tego dnia obrzuciłem niechętnym spojrzeniem prostokątne pomieszczenie, w którym odbywał się wykład z psychologii: klaustrofobiczne pięć na pięć metrów. Brudne bielone ściany, oświetlone mdłym blaskiem wiszącej na poluzowanym kablu świetlówki, tragicznie nieszczelne stare okno (za oknem czerń), na podłodze staromodne linoleum, które niektórzy nieprecyzyjnie nazywają gumolitem. Drzwi nie było.

Najwyraźniej portier zamykał już budynek, a może po prostu przez oszczędność... na korytarzu, przywodzącym na myśl opuszczony szpital, paliła się tylko co druga lampa. W ten właśnie niepokojący półmrok miałem wstąpić, gdy stanął tuż przede mną dziwny jegomość. Był niski, krępy i niechlujny, ubrany w coś przypominającego mnisi habit, ale z uwalanego sadzą drelichu. Niespodziewanie złapał mnie za rękę i rzekł:

- Zabiłem człowieka. - Nagle w jego oczach pojawiły się łzy.

- Nie umiem panu pomóc - powiedziałem.

Wyrwałem rękę i przecisnąłem się obok niego. Nie byłem aż tak przestraszony, żeby biec, ale w każdym razie nie próbował mnie gonić.

IV

Z końca ulicy Ingardena do najbliższego przystanku jest zaskakująco daleko, kiedy co drugi krok ląduje się po kostki w kałuży, a mokry śnieg co chwila wpada ci za kołnierz.

Gdy jedną nogą byłem już w autobusie, stojący na przystanku kilka metrów ode mnie mężczyzna spojrzał mi w oczy i coś wyszeptał. "Zabiłem człowieka" - wydaje mi się, że to właśnie usłyszałem, ale mówił za cicho i być może to tylko moja zaktywizowana wyobraźnia.

Wcisnąłem się do zatłoczonego autobusu i jak we śnie rozpocząłem podróż na drugi koniec miasta, gdzie miałem uczestniczyć w jeszcze jednych zajęciach, a mianowicie tych właśnie, to jest: z geografii kognitywnej. Zaczęły się już pół godziny temu, bo tak niestety skonstruowany jest nieszczęsny plan zajęć, na szczęście jednak trwają ponad trzy godziny i (tak przynajmniej sądziłem) małe spóźnienie nie powinno robić różnicy. Rzeczywistość boleśnie zweryfikowała moje przewidywania.

Wysiadłem gdzieś na autostradzie i po drugiej strony ulicy widziałem już budynek będący celem mojej podróży. Przypominał wpuszczony w ziemię bunkier. Pancerne drzwi, przed którymi stałem chwilę później, moknąc, zamykano równo z rozpoczęciem zajęć. Zaopatrzone były w zamek cyfrowy, co znającym kod umożliwiało wchodzenie i wychodzenie w dowolnym momencie, jako że prowadzący nie był bynajmniej despotą. Kod do zamka każdy student otrzymywał na pierwszych zajęciach; na których oczywiście mnie nie było. Zdarza się, jak mawiają Tralfamadorianie.

V

Następny weekend był dość pogodny, być może ostatni ciepły weekend tej jesieni, wybraliśmy się więc na piknik. Tym razem udało nam się też wyciągnąć z domu Jerzego Pilcha - zwykle był zbyt zawalony pracą i zawsze jakoś się wykręcał.

Było jeszcze trochę trawy, na drzewach było jeszcze trochę liści i słońce świeciło całkiem całkiem, ale Jurek nie wyglądał bynajmniej kwitnąco. Był blady i roztargniony, to milczał w zamyśleniu, to znów wybuchał śmiechem w złym momencie, niezręcznie i krępująco. My próbowaliśmy się wyluzować.

Z dwóch stron otoczeni byliśmy żywopłotem, nad nami zmęczone nieco gałązki wyciągała stara jarzębina. Parę metrów dalej trawnik, na którym siedzieliśmy, przechodził w grządki pełne kolorowych kwiatów, dalej zaś prosta, brudna ściana budynku Instytutu. Wszyscy poza Jurkiem czuliśmy się zdolni do czerpania spokoju z wystawiania twarzy do słońca i wdychania lekkiego jesiennego powietrza.

Nagle jednak chmara ptaków wzbiła się w górę, czarną, wirującą chmurą zasnuwając połowę nieba.

- Zabiłem człowieka - powiedział Jurek, wbijając wzrok w ziemię. Przez chwilę żadne z nas nie potrafiło się zmusić do żadnego komentarza.

- Słyszałem to już w tym tygodniu od trzech różnych osób - powiedziałem w końcu z wysiłkiem.

- Tak! - odparł Jurek i teraz spojrzał na mnie, ale jakimś mętnym, niewidzącym wzrokiem, jakby nagle sobie coś przypomniał. - Zabiliśmy we trzech.

Ptaki zaczęły układać się w dziwne, groteskowe figury, trochę jakby były czarną cieczą, mieszającą się z błękitną cieczą nieba; z prostych równań fizycznych trudno przepowiedzieć nieskończenie zagmatwane obrazy, które mają się z nich wyłonić.

- Zjadłem go, kiedy był martwy. To wszystko przez alkohol. Przysięgam, że nigdy nie będę już pił. Ale teraz i tak jest za późno.

Jan Heimson

Młody kacerz, aspirujący kryptomanta i epistemolog. Wielbiciel insektów, pleśni, porostów, niewielkich ptaków. Jeśli chcesz mnie pochwalić lub zwymyślać, możesz napisać mi list.