Sen #15: Zombi apokalipsa ‡ Historia spisana przez Jana Heimsona ‡ dnia ‡ A uważ ty co to czytasz, że słowa poniższe zapisałem prawdziwie, wedle sumienia i rozsądku, i wątpić w nie nie potrzeba.
W technokracji bywa i tak, że naukowiec stanąć może na czele armii. Szczególnie w sytuacji kryzysowej, takiej, o której panowie oficerowie nie uczyli się w swoich szkołach. A do takich zapewne należy – lub w każdym razie należał wówczas – atak zombi. Tak się więc złożyło, że, będąc profesorem biologii, wydawałem jednak rozkazy żołdakom, wtedy gdy trzeba było decydować, do kogo i kiedy zacząć strzelać.
Nasz kryzys rozwijał się stopniowo i wojsko nie było bynajmniej bezsilne. Elitarne jednostki, które z czasem nabrały doświadczenia koniecznego, by skutecznie bronić cywilów przed krwiożerczymi ożywieńcami, z powodzeniem utrzymywały napastników na bezpieczną odległość. Chaos został opanowany, musieliśmy jednak pogodzić się z naszą nową, podrzędną rolą w ekosystemie. Przypominaliśmy owych dawnych osadników, którzy osaczeni przez żądnych mordu tubylców, choć odstrzeliwując im się z męstwem i uporem, chowali się jednak nocami za swoją palisadą, nie roszcząc już sobie prawa do bycia panami świata. Tak i my uczyliśmy się pokory, kryjąc się w naszych bunkrach i podziemnych betonowych tunelach, wieczorami zwracając trwożliwie oczy ku odebranym nam ziemiom, których nie mogliśmy dłużej nazywać ojczyzną – bo była to dżungla, wiecznie napierająca na nas, zmuszająca do cofania się wciąż o krok do tyłu.
Na osi ulicznych barykad, umocnione worami piasku, rozpierały się gniazda CKM-ów, podobne nieco gniazdom szerszeni i podobnie do nich groźne. Kąpały się teraz w ciepłym, złotawym słońcu poranka i takimi je zapamiętałem, wraz z nieruchomymi lufami karabinów, moimi żołnierzami, czekającymi spokojnie i cierpliwie na stanowiskach bojowych, przesuwającymi swoje pozbawione emocji spojrzenia po opustoszałych budynkach wokół, pokrytych grubą warstwą piachu ulicach. Po raz ostatni.
Pamiętam, że poruszyło mnie opanowanie, z jakim podoficer wyjaśniał swojemu podopiecznemu, jak wcielić w życie strategie, których uczył się na szkoleniu, podczas gdy na granicy pola widzenia, kilka przecznic dalej, podnosiła się już chmura pyłu, wzbitego w powietrze przez tysiące biegnących stóp. Na każdego przeciwnika znajdzie się sposób, trzeba jednak dobrze wiedzieć, którego użyć w danej chwili – a masz czasem tylko ułamek sekundy, by podjąć dobrą decyzję. Nie jesteśmy bandą najemników, jesteśmy zawodowcami. Wiemy o tym, że strzelając bezmyślnie w tłum wprowadzimy tylko większy zamęt, a tutaj gdzie się znajdujemy, na przedpolu ludzkości, tylko tych kilka gniazd karabinów dzieli rozwścieczoną wrażą ciżbę od naszych żon i dzieci.
Tym razem były to zdziczałe indyki. Oszalałe zwierzęta pędziły wprost na nasze druty kolczaste, nie bacząc na śmigające im nad głowami kule, i z przyjemnością patrzyłem na profesjonalizm moich żołnierzy, bezbłędnie realizujących swoje wyrafinowane strategie walki z tym właśnie rodzajem ptaków, opracowane przez specjalistów na wypadek takiej właśnie, skrajnie rzadkiej sytuacji.
Była to jednak tylko rozgrzewka, jeszcze tego samego dnia wieczorem atak zombi przepędził tych dzielnych strzelców z pozycji, i choć nie jeden z nich stracił wówczas życie, udało się nam utrzymując szyk wycofać się do bram głównego bunkra. To był koniec naszych rządów na powierzchni. Gdy powoli zamykały się za nami potężne, stalowe wrota – za nami, ostatnią wysuniętą placówką – przez światło bramy widzieliśmy jeszcze nagły błysk i błyskawicznie rosnącą na horyzoncie popielatą chmurę. To jedna z bomb jądrowych, które zdetonowało dowództwo, aby oczyścić powierzchnię z zombi.
Wraz ze wszystkimi ocalałymi z posterunku zjeżdżaliśmy na dolne poziomy wertykalnym tunelem – ogromną windą, wielkości dużego salonu, o przeszklonych ścianach, przez które mogliśmy oglądać jasno oświetlone podziemne jaskinie. W pewnym momencie jeden z żołnierzy zaskowytał. Musiał zostać zraniony przez zombi i jad teraz właśnie dostał się do krwi, bo nagły skurcz targnął całym jego ciałem i w mgnieniu oka rzucił się na swoich towarzyszy. Z przerażeniem patrzyłem, jak rozdziera na sobie mundur szponami, które pojawiły się nie wiadomo skąd, jego włosy i broda siwieją i w ciągu sekund rosną tak, że sięgają mu do pasa. Rozległ się wrzask kilkudziesięciu obecnych w windzie komandosów, zanim jeszcze w błyskawicznym, szkolonym odruchu seriami z karabinów rozdarli jego ciało na strzępy, w powietrze bryznęła krew i kolejny z żołnierzy zaczął się przemieniać. Trwało to tylko kilka sekund, wszyscy szybko otrząsnęli się z zaskoczenia i po chwili na podłodze leżało pięć trupów, co oznaczało prawdopodobnie koniec ostatniego rozlewu krwi w tej niewiarygodnej wojnie.
Tak przynajmniej myślałem, gdy wtem z przerażeniem spojrzałem na własną zakrwawioną dłoń, rozciętą w zamieszaniu przez szpon któregoś z zombi. Dojście do siebie zajęło mi tylko chwilę, dotknąłem ramienia jednego z żołnierzy – jednego z moich przyjaciół, z którymi spędziłem tyle czasu broniąc tego miejsca – i pokazałem mu moją rękę. Spojrzał mi bez słowa w oczy, obydwaj skinęliśmy sobie ledwo zauważalnie, a on nie czekając dłużej wycelował i strzelił mi w głowę.
Kula przeszła mi przez oczodół, przebiła i rozerwała mózg, wyszła z tyłu czaszki. Nie byłem jednak całkiem martwy, a tylko pod pewnymi względami. Mogłem chodzić, oglądać i słuchać, ale nie mogłem mówić a inni przestali zwracać na mnie uwagę, choć wciąż mnie widzieli. Przestałem po prostu brać udział w życiu społecznym. Wszyscy natychmiast pogodziliśmy się z takim stanem rzeczy, żołnierze na powrót zajęli się swoimi sprawami, a ja stałem, milcząc, i milcząc zjechałem na dół.
Moim celem był teraz najniższy poziom. Wszystkie te, które mijała winda – a było ich wiele, była ich niezliczona ilość – czemuś służyły, coś w sobie mieściły. Były tam koszary, punkty dowodzenia, serwerownie, magazyny, fabryki, restauracje, pomieszczenia mieszkalne, ściśnięte między betonowymi ścianami, zalane jasnym, zimnym światłem. Najniższy poziom przygotowaliśmy jednak z myślą o tym, co wydawało się nieuniknione, a w dniu dzisiejszym właśnie nastąpiło. Miało to być nasze miejsce wygnania, gdzie odtąd mieliśmy zamieszkać. Zjechałem tam po to, by zobaczyć się z rodziną, z moją żoną kilkorgiem małych dzieci, które nie umiały jeszcze mówić, teraz jednak nie było to tak ważne, skoro i tak żadne z nich nie odezwałoby się do mnie, nawet nie uśmiechnęło. Nieważne, chciałem tylko popatrzeć.
Wysiadłem z windy i wszedłem na łąkę. Po obu stronach aż po horyzont wznosiły się soczyście zielone pagórki, granice pola widzenia wyznaczały szczyty gór – brzegi doliny, w której się znajdowaliśmy. A przede mną morze. Stałem na placu zabaw, wokół przechadzały się uśmiechnięte pary, dzieci huśtały się na huśtawkach i wspinały po drabinkach i trzepakach. Kawałek dalej dostrzegłem siedmioro czy dziesięcioro mojego własnego potomstwa. Taplały się wesoło na brzegu morza.
Wszedłem do sztucznej wody po kostki – uczucie było dziwne. Fale przelewały się łagodnie i nienaturalnie powoli, tak, by dzieciom nie groziło żadne niebezpieczeństwo. Zatrzymywały się tuż przed nimi, łamiąc jakby prawa fizyki, by opaść delikatnie, oblewając tylko ich stopy po kostki. Niby-woda była ciepła, gęsta i galaretowata.
Nie było ani jednej chmurki, tylko gładki, pięknie błękitny bezkres nad nami. Nad horyzontem zamiast słońca wznosiło się logo firmy, która przygotowała dla nas sztuczne niebo.