Poniedziałek ‡ Historia spisana przez Jana Heimsona ‡ dnia ‡ A uważ ty co to czytasz, że słowa poniższe zapisałem prawdziwie, wedle sumienia i rozsądku, i wątpić w nie nie potrzeba.
Chciałbym napisać o człowieku, który każdej nocy wychodził z domu i siadał na krawężniku pustej ulicy. Każdej nocy czekał, aż przyjdzie ktoś, i ten ktoś byłby wybawieniem, byłby dokładnie tym, na co czekamy, o czym marzymy, o czym rozmyślamy, na co pracujemy, po co wstajemy rano z łóżka, po co jemy, oddychamy, w co wierzymy i co daje nam siłę robić wszystkie te rzeczy, które zdają się nie mieć żadnego innego sensu. Ale nikt taki się nie zjawiał; aż w końcu którejś nocy człowiek ten zrozumiał, że nie czekał na nikogo i niczyje przybycie nic by nie mogło zmienić – bo czekał tu tylko na Boga. I w tym momencie mógł już siedzieć sam, i nie pragnął nie być sam, bo bycie z Bogiem było wszystkim tym, co w istocie mogło się wydarzyć.
Chciałbym móc tak napisać, nie mogę jednak, gdyż być może skłamałbym, bo, chociaż wydaje się to tak idealnie sensowne, to być może nie czekam wcale na Boga, kiedy siedzę sam na krawężniku pustej ulicy. Czy nie musiałbym wiedzieć o tym, gdyby Bóg był przy mnie?
W takim opowiadaniu nie byłoby nikogo, kto zakłócałby pustkę ulicy, dlatego, by obecność Boga była wyraźniejsza, by było jasne, że chodzi tu o Niego, nikogo innego. A gdyby jednak, gdyby jednak zamiast Niego zjawił się człowiek, to i tak musiałby stać się Bogiem, bo musiałby być całkiem nagi, tak, żebym i ja, sam z siebie i bez żadnej nieszczerości, mógł być wówczas nagi, bo tylko wtedy miałoby to sens. Gdybym mógł stać się z tym kimś jednością, może tylko przez moment, może by wystarczyło.
W rzeczywistości jednak nie ma tego i uwierzyłem już, że być tego nie może, pozostaje zatem Bóg, a ten się nie zjawia; a skoro nie mam pewności, skoro nie spotkałem go na ulicy, to być może oszukałbym, sugerując, że to dobry pomysł, że można siedzieć i czekać i w rzeczy samej któregoś dnia przyjdzie objawienie, że wystarczy być cierpliwym.
Wierzę, że nie różnimy się niczym między sobą. Wierzę, że doświadczenie tej nie-różnicy jest jedynym sacrum, na jakie stać współczesnego człowieka i chyba jedynym, czego moglibyśmy pragnąć. Wierzę, że nie mogę zrobić nic dla drugiego człowieka, chyba tylko stać się na chwilę tym Bogiem z ulicy, ale i to zasadniczo zdarzyć się może jedynie przypadkiem. Boję się frustracji, niezadowolenia, ucieczki, zniewolenia. W prawdziwym życiu ludzie mijają mnie, a ja boję się nawet spojrzeć im w oczy, i nie to, żebym to sobie wyrzucał, bo nie mam pojęcia, co miałbym z tym zrobić; to tylko pokazuje, że nic nie może stać się „samo”, przynajmniej nie w tym sensie, w każdym razie jest to skrajnie nieprawdopodobne.