Częstochowa-Olsztyn Historia spisana przez Jana Heimsona dnia A uważ ty co to czytasz, że słowa poniższe zapisałem prawdziwie, wedle sumienia i rozsądku, i wątpić w nie nie potrzeba.

Czwartek 6 lipca. Częstochowa-Olsztyn.

Godzinę opóźniony pociąg dowlókł się niespiesznie do stacji. Pomimo mniejszych i większych przeciwności losu, w skwierczącym upale, targając ze sobą torbę ciężką jak sumienie Kmicica, udało mi się w końcu dotrzeć do Częstochowy, aby stąd kontynuować mą podróż w kierunku Olsztyna.

Nie tego Olsztyna, o którym zapewne teraz myślisz, drogi Czytelniku lub Czytelniczko. Nie tego też, o którym myślą wyszukiwarki, mapy, strony PKP i rozkłady jazdy. Internauci na forach upierają się jednak, że dotarcie do owego mniejszego, skromniejszego, mniej osławionego Olsztyna jest proste i obywa się zwykle bez przygód – postanowiłem im zaufać.


Dworzec PKP w Częstochowie szczyci się czterema peronami. Cztery perony, jak cztery strzały w Sarajewie – pomyślałem; nad każdym z nich przeszedłem, mijając po drodze Relay, skład książek o Papieżu, kiosk z miękką pornografią oraz sklepik z zabawkami, nim znalazłem się na betonowym placu, przypominającym na pierwszy rzut oka dworzec autobusowy. Niestety, był pusty – ani informacji, ani rozkładu, ani tym bardziej żadnego autobusu nie było tam śladu. Kilkoro nastolatków bawiło się z psem. Słońce prażyło. W oddali głos z megafonu informował o kolejnych spóźnieniach.

Westchnąwszy – na razie lekko i pogodnie – wspiąłem się z powrotem po schodach i przeszedłem znów przez pasaż i halę dworca, żywiąc nadzieję – nie całkiem przecież bezpodstawną lub głupią – że może tam, po drugiej stronie, znajdzie się przewoźnik, który za złotą monetę... Niestety, plac po drugiej stronie wyglądał jeszcze mniej obiecująco. Płyta po stronie zachodniej, choć nieskażona obecnością autobusów, posiadała jednak pewną potencjalność, czy też dyspozycję (jak powiedziałby G. Ryle), sugerującą, że obecność taka może się zrealizować. Tutaj, na wyłożonym kostką i obsadzonym drzewami ryneczku z fontanną na środku, obietnicy takiej się nie odczuwało. Czy to znaczy, że autobus nie mógł się tu zjawić? Niekoniecznie. Każdy, kto podróżował po Polsce, wie, że tego rodzaju potencjalności bywają eteryczne (jak powiedziałby N. Goodman) i zawsze lepiej jest się kogoś dopytać. Tylko kogo? Według mapy, miejski punkt informacyjny zamknął się minutę temu. Znak "i" w hali dworcowej, choć wyraźny i budzący nadzieję, wskazywał niepewnie w kierunku kas PKP.

Poczułem pragnienie.

"To nic" – mówiłem sobie, gramoląc się kolejny raz na górę w poszukiwaniu napitku. – "Mamy cały dzień. Autobus musi gdzieś tu być."

Po chwili znalazłem się w kiosku Relay.

"Nie wie pani, gdzie mogę dowiedzieć się o autobusach?" – zagadałem do dziewczyny za ladą, nie robiąc sobie wielkich nadziei. – "Potrzebuję dostać się do Olsztyna. Tego pod Częstochową."

"Oj, nie wiem" – odparła dziewczyna. – "Może pan spytać tam" – wskazała na kasy PKP.

Sięgnąłem do kieszeni po pieniądze, dziękując skinieniem głowy. Dziewczyna uśmiechnęła się przepraszająco.

"Wczoraj była tu jakaś pani, wie pan" – podjęła gawędziarskim tonem, nim zdążyłem się oddalić. – "Przyszła i pyta się: Czy są sandwicze? W sensie, czy są kanapki. Ale powiedziała: sandwicze."

Zamieniłem się w słuch.

"Mówię, że nie ma... Bo nie było" – uściśliła. – "Teraz są, ale akurat nie miałam. Mówię jej: nie ma sandwiczy. A ona na to: Co za dziura!"

Roześmiała się, jakby określenie tego miejsca "dziurą" było nie obelgą, lecz naiwnym truizmem.

Podziękowałem za historię. Lepszy marny trop niż żaden, mówiłem sobie, więc tak jak Jan Skrzetuski, szukający Halszki w Kijowie - chociaż (spoiler) była w Czarcim Jarze - ja poszedłem szukać szczęścia w kasie PKP.

"Przepraszam" – odezwałem się do pani w okienku, wyglądającej nieco jak Horpyna. – "Czy dowiem się od pani o autobusach?"

"Nie" – odparła Horpyna.

"A gdzie się dowiem?" – spytałem niespeszony.

"O, tam autobusy stoją" – wskazała w kierunku, gdzie przed chwilą byłem, nie spotykając tam żadnego autobusu.

"I tam jest informacja?"

"Nie."

Z niejasnej przyczyny wybuchnęła śmiechem.

Mimo pewnej podejrzliwości po tej groteskowej wymianie zdań, postanowiłem podążyć za tropem i przeszedłszy nad torami po raz trzeci, wróciłem na znaną mi już płytę, gdzie tym razem stały dwa autobusy. Pierwszy z nich na mój widok natychmiast odjechał, a drugi zaczął pospiesznie zamykać drzwi. Nie dając mu szansy uciec, podbiegłem odważnie i zapukałem w okno. Kierowca otworzył.

"Przepraszam, nie wie pan jak dojadę do Olsztyna? Tego pod Częstochową?"

"Autobusem najlepiej."

"Którym?"

"58. Po drugiej stronie dworca. Przejdzie pan na peronami, przejdzie przez dworzec, wyjdzie na plac, skręci w lewo, minie pocztę, minie parking, i na wprost będą autobusy."

Podziękowawszy uprzejmie, przeszedłem znów przez dworzec, skręciłem w lewo, itd., aż po niekomfortowo długiej wędrówce dotarłem faktycznie do miejsca, gdzie stały autobusy oraz rozmaite inne pojazdy, niektóre zardzewiałe i wyglądające jakby nikt nie odważył się do nich wsiąść od czasów Gierka. Niestety lub na szczęście, żaden z nich nie miał numeru 58. Nie znalazłem też autobusu 58 w żadnym z wyblakłych, rozpuszczonych przez deszcz, lub dyndających na sznurkach rozkładów jazdy.

Już miałem się poddać i pójść łapać stopa, gdy tuż obok mnie podjechał minibus z napisem: "NAKŁO". Pod spodem, małymi literkami, pisało: "przez Lelów, Janów, Olsztyn".

Sobota 8 lipca. Olsztyn-Częstochowa.

"Dzień dobry, sandwicze są?" – wołam, wchodząc do kiosku Relay.

"W takiej dziurze?" – dziewczyna za ladą roześmiała się. – "Panie, tu jest Polska!"

Śmiejąc się również, odłożyłem torbę aby znaleźć pieniądze. W międzyczasie, niemłody mężczyzna z wąsem, w brudnym robotniczym stroju, podszedł do kasy.

"Dzień dobry, kartki urodzinowe są dla dziecka, dostanę?" – spytał. Dziewczyna spochmurniała.

"Nie" – odparła, niespodziewanie ostro.

Chłop zamrugał oczami i odszedł. Dziewczyna spojrzała na mnie.

"No nie ma i już" – wzruszyła ramionami, znów wesoło się uśmiechając.


Podszedłem do kasy PKP, gdzie znana mi już pani z okienka urzędowała i dziś.

"Dzień dobry! Najbliższy pociąg do Krakowa kiedy jest?"

"Nie ma."

Moment niezręcznego milczenia i mierzenia się wzrokiem. Bolesne westchnienie.

"Chyba że chce pan z przesiadką?"


Wchodząc do dworcowej toalety minąłem napis "4 ZŁ", liczne tablice z instrukcjami i regulaminami, oraz rozgniewaną, krzyczącą na kogoś panią stojącą w kantorku.

Obrotowa bramka do toalet – urządzenie dobrze znane obywatelom krajów, w których płaci się za oddawanie moczu – zablokowana była przez starszego mężczyznę, nie radzącego sobie z wyjściem.

"Nie wiesz pan jak to działa?" – spytał na mój widok z nutką paniki w głosie, szarpiąc bezsilnie metalowe pręty niczym księżniczka uwięziona w wieży.

"Nie wiem" – odpowiedziałem. – "Może wyjście jest z drugiej strony?"

Bo tutaj, w każdym razie, było wejście – wejście, z którego nie mogłem skorzystać, dopóki zagadka nie zostanie rozwiązana. Mężczyzna rozejrzał się wokół.

"Weź pan tam zapytaj."

"Gdzie?"

"No tam, weź pan po prostu zapytaj".

"Nie umie pan czytać?!" – rozległ się nagle wrzask z kantorku, a zaraz potem wyłoniła się z niego demoniczna kobieta. – "Przycisk tam jest, naciśnij pan!"

Mężczyzna w przerażeniu zaczął szukać przycisku.

"Na ścianie! Tuż przed panem!" – Wydawało się, że kobieta za chwilę rzuci się na niego z pięściami. – "Pisze drukowanymi literami, jak się umie czytać!"

Pokrzykiwanie najwyraźniej nie pomagało w poszukiwaniach przycisku, mimo że – jak się potem okazało – rzeczywiście znajdował się tuż przed jego twarzą. "Drukowanymi literami!", "Zielony przycisk!" – rozlegało się co chwila. W końcu biedaczyna odnalazł go i nacisnął drżącą ręką. Zapaliło się światełko.

"I co teraz?" – spytał błagalnie.

"I teraz przejdź pan! Pisze przecież drukowanymi literami!"

Strażniczka toalet, sapiąc, zniknęła znów w kantorku, a mężczyzna – wreszcie wolny – pospiesznie się oddalił. Przyszła kolej na mnie. Lekko zestresowany, wrzuciłem do automatu 5 zł. Żaden odgłos ani napis na wyświetlaczu nie poinformował mnie, czy ofiara została przyjęta, a reszta nie została wydana. Zielone światełko zamigało przez chwilę, po czym zgasło. Z kantorku dobiegł łoskot i wiedziałem już, co to oznacza. Przede mną znowu zjawiła się ona. Czerwona na twarzy, stanęła w rozkroku w świetle mrugającej jarzeniówki i załamała ręce w niesłychanie dramatycznym geście.

"No i dlaczego pan nie wszedł!?" – ryknęła.

Ja również zaczerwieniłem się, lecz ze wstydu, pojmując, że moja szansa na legalne oddanie moczu, podobnie jak moje 5 zł, przepadły zapewne bezpowrotnie.

"Czekałem, aż wyda mi resztą" – wydukałem przepraszająco.

"Ale przecież tutaj pisze: NIE WYDAJE RESZTY!"

Przeleciałem wzrokiem po wiszącej na ścianie długiej liście rzeczy, których automat nie robi, pod presją nie zrozumiawszy ani słowa.

"Nie chce się czytać" – powiedziała gniewnie. – "Ale potem to ja mam problem. I to ja muszę potem ten problem rozwiązać."

To mówiąc, aby zademonstrować powagę problemu, którego jej przysporzyłem, sięgnęła ręką do wspomnianego już wyżej przycisku, nacisnęła go i światełko zapaliło się znowu. Stałem pokornie, spodziewając się, że ów problem musi mieć jeszcze jakiś dalszy ciąg. Pani spojrzała na mnie w oczekiwaniu.

"No, proszę!" – warknęła.

Przeszedłem przez bramkę, odetchnąwszy z ulgą. Kiedy po minucie wychodziłem, kobieta jakby już ochłonęła. Uśmiechnęła się do mnie kąśliwie.

"Technologia trudna, wiem" – rzuciła mi na odchodnym.

Jan Heimson

Młody kacerz, aspirujący kryptomanta i epistemolog. Wielbiciel insektów, pleśni, porostów, niewielkich ptaków. Jeśli chcesz mnie pochwalić lub zwymyślać, możesz napisać mi list.