Sen #35: Branie spraw w swoje ręce - Część I Historia spisana przez Jana Heimsona dnia A uważ ty co to czytasz, że słowa poniższe zapisałem prawdziwie, wedle sumienia i rozsądku, i wątpić w nie nie potrzeba.

Można powiedzieć, że wszystko zaczęło się od tego, że niedźwiedź urwał się ze sznurka, na którym był przywiązany jako obciążnik. Było to bardzo niefortunne, bowiem na zapewnianym przezeń obciążeniu polegała cała konstrukcja inteligentnej, autonomicznej tratwy, oraz zbudowanej na tratwie tytanowej klatki. W momencie, w którym sznurek się urwał a niedźwiedź z łomotem spadł na dół, cały misterny system zabezpieczeń zawiódł, klatka się otworzyła a metalowe pręty opadły bezwładnie. Tyranozaur mógł teraz bez przeszkód skonsumować niedźwiedzia a następnie opuścić klatkę, co też skwapliwie uczynił, wskakując do wody i wdzięcznie niczym młoda wydra płynąc ku majaczącemu we mgle nabrzeżu. Cała ta tragedia tak właśnie się zaczęła i wówczas byłem jeszcze święcie przekonany, że był to zupełnie niewinny zbieg okoliczności.

Kierownictwo uczyło się na błędach i baza była znacznie lepiej przygotowana i wyposażona niż za kilkoma poprzednimi razami, które zakończyły się potworną krwawą hekatombą personelu naukowego i eksterminacją całej ludzkiej populacji wyspy przez wygłodniałe prehistoryczne bestie. Liczna i świetnie wyszkolona ochrona wyspy dysponowała nowoczesną bronią pancerną i biologiczną, wliczając w to karabiny naładowane morderczymi szczepionkami, zawierającymi rtęć, aluminium i różne pierwiastki ciężkie, a także czołgi, śmigłowce i inne konwencjonalne narzędzia zagłady. Nie było się czego bać.

Nie byłem w związku z tym zaskoczony, kiedy opuszczając pokład statku ujrzałem z nabrzeża zbiegłego tyranozaura leżącego bezwładnie na wydmie. Stłoczeni wokół ogromnego cielska komandosi kopali go ciężkimi buciorami, chcąc upewnić się, że środki usypiające działają jak należy. Wszystko to budowało atmosferę bezpieczeństwa, zaufania i profesjonalizmu, i sprawiało, że powinienem czuć się zupełnie komfortowo. Mimo to od samego początku podróży nie opuszczało mnie poczucie niepokoju. Może to intuicja podpowiadała mi, że nawet w perfekcyjnie zaprojektowanym systemie najsłabszym ogniwem jest zawsze człowiek.


Jak pouczał nas chaotyk Ian Malcolm, jeden z tych proroków, którzy (jak Daniel Dennett) mają rację nazbyt często, życia nie da się kontrolować. Po raz kolejny jego teoria potwierdziła się w praktyce i po raz kolejny to człowiek okazał się mniej godny zaufania niż technologia. Oczywiście, jak zwykł był mawiać Malcolm, wszystko to kwestia złożoności - odpowiednio zaawansowana technologia byłaby nie mniej podatna na chaos. Tego dnia rano, gdy opuszczałem pokład statku, nie miałem jeszcze pojęcia o sekcie, której sataniczny kąkol rozplenił się na wyspie jak pasożyt, który powoli toczy ciało gospodarza, aż to stanie się niezdolne do poprawnego funkcjonowania.

Wiceprezes spółki, która wyłożyła pieniądze na to niesamowite przedsięwzięcie, oprowadzał nas po kompleksie. Mieścił się tutaj nie tylko hotel, zespół restauracji i barów, kino i muzeum, ale także supernowoczesne labolatorium i liczne zabudowania gospodarcze, dostępne tylko dla pracowników. Budynki wewnątrz robiły nie mniejsze wrażenie niż z zewnątrz. Obszerne hole i klatki schodowe, po których nie przymierzając latać mogłyby pterozaury, wszędzie chrom, tytan, szkło i marmur. Dotarliśmy w końcu na wielki wewnętrzny taras, z którego przez przeszkloną ścianę mogliśmy podziwiać plac budowy - teren, na którym powstawały kolejne budowle i nowe wybiegi dla zwierząt. Wtedy właśnie usłyszałem pierwsze krzyki.

Najpierw z wielkiej oddali dobiegł nas nieludzki wrzask, który urwał się w sposób nagły i makabryczny. Zaraz po nim nastąpiła kanonada wystrzałów z broni ręcznej i nasilające się krzyki i gardłowe piski, które stopniowo zbliżały się w stronę głównego budynku, gdzie się znajdowaliśmy. Wiceprezes rozejrzał się wokół płochliwie i, nie zwracając w ogóle uwagi na nasze pytania, zaczął uciekać, wymachując kończynami w groteskowy sposób i pojękując dziwacznie.

Przez krótką chwilę staliśmy w miejscu skonfundowani. Zaraz jednak przyłączyliśmy się do wbierającej jak tsunami fali uciekających i krzyczących ludzi. Byli wśród nich budowlańcy w poplamionych cementem ubraniach i żółtych kaskach, byli naukowcy w białych kitlach i skośnoocy biznesmeni w lśniących, prążkowanych garniturach. Choć nawiązanie satysfakcjonującej konwersacji było ze zrozumiałych przyczyn niemożliwe, udało nam się jednak dowiedzieć, co się wydarzyło. Ktoś, najwyraźniej przez przypadek, nacisnął guzik otwierający wejścia na wszystkie wybiegi. Może zresztą było to celowe – czemu jednak ktokolwiek miałby to robić?...

Uciekaliśmy w najwyższym pośpiechu, a na placu za oknem zaczęły migać mi wielkie, ciemne sylwetki o podłużnych głowach i długich, masywnych ogonach. Wystrzeliwały co jakiś czas w górę i opadały na rozpierzchających się w popłochu pracowników budowy. Towarzyszyły temu przeraźliwe wrzaski bólu i przerażenia. Na korytarzu pojawili się tymczasem pojedyczny ludzie próbujący opanować sytuację. Stali na zakrętach i, jak pasterze bydło, zaganiali bezładny tłum szlakiem, który – jak podejrzewałem – prowadził ku schronowi albo nabrzeżu. Niebawem minęliśmy wysoką, metalową bramę i wraz z kilkudziesięcioma osobami znaleźliśmy się w miejscu, którego dotąd jeszcze nie widziałem.


Pomieszczenie, do którego nas zagoniono, zbudowane było na planie wielokąta foremnego o wielu ścianach. Miało koło dwudziestu metrów od ściany do ściany, kilka maleńkich okien z jednej strony oraz przynajmniej cztery lub pięć drzwi, prowadzących nie wiadomo dokąd. Sufit był stożkowaty jak w namiocie, bardzo niski i podparty wieloma kolumnami z surowego drewna, w tym jedną centralną o średnicy pół metra. W pomieszczeniu znajdowało się już wcześniej kilka osób, a ich wygląd i zachowanie wydały mi się conajmniej niepokojące. Byli to mężczyźni i kobiety, wszyscy o długich, luźno opadających włosach. Ubrani byli w szaty ze zwierzęcych skór, nadające im wygląd ludzi pierwotnych. Czoła przewiązane mieli przepaskami lub rzemieniami, a odsłonięte części ciała, w tym twarze, pomalowane w dziwne smugi i symbole. Co szczególnie uderzające, wszyscy przywiązani byli do drewnianych kolumn łańcuchami, nie wydawali się jednak tym faktem przejęci. Stali swobodnie, uśmiechali się do nas pogodnie. Zapraszali nas byśmy usiedli na wyścielonych futrami ławach, podczas gdy do wewnątrz napływało coraz więcej uciekinierów.

Pomieszczenie wydawało się solidne, pozbawione dużych okien, wszystkie drzwi zrobione były z grubej stali. Po chwili nabrałem przekonania, że jeśli tylko porządnie się zabarykadujemy, powinno nam się udać przeczekać tutaj tak długo, jak to konieczne, zanim nadciągnie pomoc. W rzeczy samej, ostatnie zdyszane osoby wpadały pędem do środka, i już po chwili wszystkie wejścia zostały zamknięte na ciężkie zasuwy.

- Przepraszam bardzo, co pani tutaj robi? – zagadnąłem młodą dziewczynę, jedną z tych przywiązanych do słupów. W odróżnieniu od towarzystwa, które wbiegło do sali przed momentem, nie wyglądała na ani trochę przestraszoną. Wydawała się jednak nienaturalnie pobudzona, a jej śrenice były powiększone.

- Czekam – odparła tajemniczo.

- Na co pani czeka? - spytałem.

- Na bycie pożartą?

- Wydaje mi się że tutaj nic nie grozi mi i pani, jesteśmy bezpiecznie odgrodzeni od reszty kompleksu - powiedziałem, próbując nadać swemu głosowi ton swobodny i pewny siebie, co w moim mniemaniu miało brzmieć uspokajająco. Moja kurtuazja wydawała się jednak źle ukierunkowana, z nas dwojga to ja znacznie bardziej potrzebowałem tych zapewnień. - Dlaczego miałaby pani zostać pożarta?

- Jako ofiara złożona jaszczurczym bogom - oznajmiła dziewczyna.

- Co... - poczułem jak włosy stają mi dęba na głowie, ale nie zdążyłem dokończyć zdania. Nagle jedne z drzwi otwarły się na oścież, a w drzwiach ukazała się ogromna, zębata paszczęka. Przeraźliwy ryk wypełnił pomieszczenie, zagłuszając zgiełk jęków i okrzyków przestrachu.

- Prędko, tędy - ktoś pociągnął mnie za ramię. Jeden z moich współpracowników otworzył szyb wentylacyjny i przyciągnął mnie w tamtą stronę. Z drugiego końca sali zaczęły dobiegać nas odgłosy desperackiej walki na śmierć i życie, która mogła mieć tylko jedno zakończenie. Kątem oka dostrzegłem kolejne potężne cielska pradawnych jaszczurów, które ze śmiercionośną gracją wślizgiwały się do pomieszczenia jeden za drugim. Krzyki urywały się nagle lub zamieniały w rzężące wycie. Wpełzłem do szybu.

Jan Heimson

Młody kacerz, aspirujący kryptomanta i epistemolog. Wielbiciel insektów, pleśni, porostów, niewielkich ptaków. Jeśli chcesz mnie pochwalić lub zwymyślać, możesz napisać mi list.