Sen #18: Część I: Sarealiza ‡ Historia spisana przez Jana Heimsona ‡ dnia ‡ A uważ ty co to czytasz, że słowa poniższe zapisałem prawdziwie, wedle sumienia i rozsądku, i wątpić w nie nie potrzeba.
Zmierzchało już, a po obu stronach ścieżki rozciągał się ponury, świerkowy las. Trwała wojna, przed którą uciekaliśmy we dwóch, nie mając przy sobie ani żadnej broni, ani żadnego prowiantu. Ten stary szlachecki dworek - ciągle powtarzałem ojcu - tam na pewno znajdziemy schronienie. Ba! Może nawet tam oprzemy się Niemcom i zostaniemy bohaterami? Nigdy nic nie wiadomo.
Co jakiś czas pokazywałem ojcu przydrożne pajęczyny. Było tu mnóstwo pająków i wyraźnie upodobały sobie świerki; niektóre z ich budowli były naprawdę imponujące. Nagle jednak spostrzegłem, że jedna z pajęczyn rozciągnięta jest w poprzek ścieżki. Od umieszczonego nieco po prawej centrum rozchodziły się koncentryczne kręgi z lepkiej nici, z których największy miał co najmniej trzy metry średnicy. Znacznie dalej sięgały jeszcze - rozesłane niczym promienie z aureoli - nici mocujące i sygnalizacyjne, i te, które służyły pająkowi do komunikacji. Była to najwspanialsza i najstraszniejsza konstrukcja, jaką w życiu widziałem. To jednak nie koniec.
U szczytu pajęczyny dostrzegłem wielki kołtun z nici, coś na kształt półmetrowej wielkości kokonu. Wewnątrz kotłowały się ogromne, tłuste pająki, nieustannie przebierając odnóżami. Ku memu coraz większemu przerażeniu i fascynacji, wewnątrz kokonu ujrzałem czerwone rozbłyski. Za każdym razem, gdy pająk dotykał nogą przędzy, rozjarzała się ona karminowo, a czym bliżej środka konstrukcji, tym światło było silniejsze. W samym centrum nieprzerwane błyski, jak serie eksplozji, które widziałem podczas nalotów, zlewały się w jedno, jakby była to reakcja chemiczna, zachodząca cały czas w kokonie.
Nie potrafiłem tego w żaden sposób wytłumaczyć. Przez chwilę myślałem, że może pająki, poruszając się nieustannie i ocierając o pajęczynę, wytwarzają wewnątrz tak wysoką temperaturę, że rozgrzewają nici do czerwoności. Ta hipoteza nie dawała się jednak obronić w obliczu tego, co działo się w samym środku. Tam czerwone światło pulsowało jak gotujący się wrzątek, a wśród tych chaotycznych błysków, z tej plątaniny przędzy i kotłujących się pajęczych nóg i odwłoków, pojawiały się dziwne kształty. W pewnym momencie przysiągłbym, że zobaczyłem tam zarys twarzy ze złowrogo rozjarzonymi oczyma, ni to ludzkiej, ni to zwierzęcej, która poczęła wyłaniać się z chaosu, powoli i jakby z wysiłkiem, to konkretniejąc, to znów zanikając.
- Co to jest? - spytałem szeptem, nie patrząc na ojca.
- Sarealiza - odparł.
Mój ojciec jakimś sposobem minął pajęczynę, nie uszkadzając jej, i chciałem pójść w jego ślady. Wokół panował jednak mrok i rozciągające się w poprzek drogi nici mieniły mi się przed oczami. Kilkakrotnie przymierzałem się do różnych przerw między nimi, lecz za każdym razem pasowałem, bojąc się, że zaplączę się w nici sygnalizacyjne. Nie wiem, czego bardziej się obawiałem: tego, że zniszczę konstrukcję, czy tego, że będę w nią zaplątany. Zacząłem wołać na ojca, prosząc, żeby pokazał mi, którędy przeszedł. On nie odpowiadał, ignorował moje prośby i tylko potupywał niespokojnie, bo chciał iść dalej. Czułem się bezradny i bliski płaczu. W końcu stracił dla mnie cierpliwość - trochę aby Aleksandrowym sposobem przerwać impas, trochę aby mnie ukarać za nieporadność, zaczął iść w moją stronę, prosto na nici sygnalizacyjne pajęczyny. To mnie przeraziło.
- Nie, tato, tylko nie wchodź w pajęczynę! - krzyknąłem, ale on nie zwracał na mnie uwagi. - Proszę, proszę, proszę, proszę! - wołałem zrozpaczony.
Ojciec wszedł w pajęczynę, zrywając nici, i chwycił mnie ze złością za kołnierz, pociągając za sobą w dalszą drogę. Cała budowla zawisła bezsilnie na przydrożnych gałęziach jak mokra szmata, jakby uleciało z niej życie; czerwone błyski przygasły.
Czułem, że zrobiliśmy coś, za co spotka nas kara. Czułem, że przerwaliśmy jakiś rytuał.