Sen #37 - Banitka Beata Historia spisana przez Jana Heimsona dnia A uważ ty co to czytasz, że słowa poniższe zapisałem prawdziwie, wedle sumienia i rozsądku, i wątpić w nie nie potrzeba.

Zacznę może od spowiedzi. Tak, współpracowałem z policją. Tak, wydawałem anarchistów.

Jedyne, co mogę powiedzieć na swoje usprawiedliwienie: byli to ludzie brutalni, pozbawieni skrupułów, pozbawieni szacunku dla życia jednostki. Była to zbieranina najrozmaitszych szumowin, jakich przyzwoity człowiek za nic nie chciałby spotkać w ciemnym zaułku. Mimo że już wówczas (a tym bardziej teraz, kiedy bezwzględność zbrojnego ramienia państwa oraz tzw. "wymiaru sprawiedliwości" doprowadziła do krwawego rozwiązania, jakiego nikt się nie mógł spodziewać) miałem wiele sympatii dla anarcho-komunistycznej sprawy, muszę powiedzieć jasno: ludzie ci nie byli prawymi jej apostołami o czystych sercach i sumieniach. Obok namaszczonych przez Kropotkina szacownych ideologów o siwych brodach, zapleśniałe squaty zasiedlały indywidua z całego spektrum, od niegroźnych torrenciarzy, poprzez ulicznych bojówkarzy, aż po dealerów i najemnych zbirów.

A więc tak, przyłożyłem rękę do tego ludobójstwa, czy to z oportunizmu, czy z braku wyobraźni. Niech historia mnie osądzi. Ty, Czytelniku, poczytaj mi to za okoliczność łagodzącą, że sam przeżyłem dni trwogi, na jakie żadna żywa istota nie zasłużyła, że otarłem się o śmierć, że sam musiałem zabić. Że zaszczuty i samotny, przebiegając lękliwie ciasnymi uliczkami, śpiąc z otwartym jednym okiem po kanałach i strychach, zjeść musiałem własną kurtkę i pić własny mocz.

O tym, co wydarzyło się, kiedy rozpoczęła się akcja policji, mógłbym napisać książkę. Nie mam tu jednak na to miejsca; a czy umiałbym opisać słowami te obrazy, które wciąż prześladują mnie w snach? Malowane bardziej adrenaliną i przerażeniem, niż kreską i kolorem? Stoją mi przed oczami te piwnice i klatki schodowe bloków komunalnych, oświetlone bladą jarzeniówką, łuszczące się żółtą farbą olejną, gdzie co krok poślignąć się było można na kałużach krwi. Moja legitimacja i moje ubranie mieszczucha nie gwarantowały mi nietykalności w ciemności i chaosie. Krąg policyjnej obławy zaciskał się na całym mieście i każdy, kto znalazł się wewnątrz, był na linii ognia. Anarchiści, pozbawieni drogi ucieczki, odgryzali się jak uwięzione szczury, i jak szczury padali martwi, rozdzierani na strzępy seriami z karabinów automatycznych. W okrucieństwie nie pozostawali dłużni, i przemilczę te najstraszniejsze ze scen, jakie musiałem oglądać. Cel akcji był jasny: wszyscy anarchiści mieli zginąć. Żadnych sądów, żadnych więzień. Tylko trupy.

Nadszedł w końcu ten ranek, kiedy obudziło mnie słońce, a nie strzały. Ulice były spokojne i gdzieniegdzie widać było ludzi, którzy ostatni tydzień spędzili w ukryciu. Teraz powoli wychodzili, oswajając się ze światłem dziennym, szykując się do powrotu do swojej codzienności. Myślę, że każdy z nas zachowa bliznę na umyśle po tym, co tutaj widzieliśmy. Widziałem ludzi klęczących na ulicy, wybuchających płaczem. Trzeba było jednak wrócić do życia, wrócić do pracy, wstawić nowe szyby, napełnić znów lodówkę.


Na przedmieściach było miejsce, gdzie naturalna formacja skalna tworzyła głęboką nieckę w ziemi o średnicy może stu metrów. Było to tuż obok starej autostrady, którą w tej chwili nikt nie jeździł. Po drugiej stronie drogi znajdowały się budynki fabryczne, również teraz w dużej mierze opuszczone. Pamiętam, że gdy byłem mały, w niecce tej często koczowali bezdomni.

Przechodziłem właśnie nieopodal fabryk, gdy usłyszałem podniesione głosy. Przynajmniej kilkanaście osób stało na dużym tarasie pobliskiego budynku, krzyczeli na siebie i wydawali się wyraźnie poruszeni. Wszedłem na taras po betonowych schodach.

"Co się stało?" - spytałem najbliższego mężczyznę, ciągnąć go za rękaw, by zwrócić jego uwagę.

"Anarchiści" - rzucił krótko, i zaraz powrócił do kłótni z innymi. Zobaczyłem teraz, że grupa tłoczyła się wokół budki telefonicznej, a jeden z obecnych, krzyczący najgłośniej, trzymał w ręku słuchawkę i co chwila usiłował wykręcić numer.

"Myślałem, że obława się skończyła" - powiedziałem niepewnie.

"Duża część bandytów zwiała" - odparł najbliższy mężczyzna. - "Oczywiście, w wiadomościach o tym nie mówią, ale musieli mieć jakieś podziemne tunele. Siedzą tam teraz w tej dziurze!" - wskazał ręką na drugą stronę drogi. - "Próbujemy wezwać policję."

Zaintrygowany, ostrożnie podszedłem na brzeg tarasu. Rzeczywiście, niecka wyglądała na zagospodarowaną. Była na tyle głęboka, że z ulicy nic nie dałoby się dostrzec. Z poziomu tarasu widać jednak było szereg wojskowych namiotów, pomalowanych w czerwono-czarne pasy, ustawionych wzdłuż skalnej ściany. Przez środek okrągłego placu płynął strumień, tryskający ze szczeliny skalnej po jednej stronie niecki, i znikający gdzieś po drugiej stronie, niewidocznej z tego miejsca. Obok strumienia zauważyłem wygaszone ognisko i trzy ogromne, śpiące psy. Wszystkie były identyczne, przypominające szarpeje, lecz znacznie większe i tłustsze, wielce pofałdowane. Choć z tej odległości trudno było ocenić, każdy z nich mógł mieć dwa metry w kłębie. Prawdopodobnie były to psy bojowe.

Dziwnie ścisnęło mi się serce na myśl o tym, że wszyscy ludzie śpiący w tych pasiastych namiotach za najdalej godzinę będą martwi. Psy prawdopodobnie też. Wtem jednak dostrzegłem coś bardziej jeszcze szokującego.

Okolica była opuszczona, nikt tu nie mieszkał, i rzadko kto się zapuszczał. Nikt z przebywających na tarasie ludzi nie zbliżyłby się do obozu anarchistów nawet na krok, wiedząc doskonale, że bandyci otworzą ogień do wszystkiego co się rusza. A jednak, na ulicy, tuż obok niecki, stała młoda dziewczyna, spokojnie paląc papierosa. Co więcej, co absolutnie mnie zmroziło – znałem ją. Była to, nazwijmy ją, Beata, którą poznałem kilka lat wcześniej, i z którą przez pewien czas łączył mnie przelotny romans. Choć nie najbliższa przyjaciółka, zdecydowanie nie była to osoba, którą chciałbym ujrzeć zmasakrowaną przez pociski dużego kalibru. Obóz anarchistów pogrążony był w ciszy i bezruchu, wiedziałem jednak dobrze, że mogą to być pozory.

Niewiele myśląc, zbiegłem po schodach i wybiegłem na drogę. Dopiero z tej odległości dostrzegłem, że ubrana była w brudny drelichowy uniform, gęsto naznaczony ciemnymi plamami, które musiały być zaschniętą krwią. Na jej szyi zauważyłem czarno-czerwoną apaszkę. Pociemniało mi w oczach. Beata była anarchistką. Niewiele to jednak zmieniało w mojej sytuacji, było zresztą za późno, by się wycofać.

Poznała mnie, nie było jednak czasu na powitania. Błyskawicznie przekalkulowałem w myśli nasze szanse. Wciąż miałem na sobie ubranie mieszczucha, a w kieszeni legitymację. Była nadzieja że mógłbym przeprowadzić nas przez kordon, jeśli będziemy udawać parę – to najprostszy sposób na zmylenie służb.

"Policja zaraz tu będzie. Chodź ze mną" - rzuciłem krótko. Szybkim ruchem zdjąłem apaszkę z jej szyi i wyrzuciłem na pobocze. Złapałem ją za rękę i pociągnąłem w dół ulicy. Beata natychmiast zrozumiała. Nie zadając pytań, objęła mnie za szyję i przytuliła się do mojego boku. Jakby nigdy nic, poszliśmy spacerowym krokiem, uśmiechając się do przelatujących ptaków i pogwizdując z cicha.

Gdybyśmy zwlekali choć odrobinę dłużej, byłoby po nas. Zdążyliśmy przejść ledwie parę kroków, gdy spomiędzy budynków fabryki wybiegli pierwsi antyterroryści. Skoncentrowałem się na przybraniu odpowiedniej mimiki i mowy ciała. Wiedziałem dokładnie, czego milicjanci się spodziewają - powinniśmy wyglądać swobodnie, zaskoczeni widokiem broni, lecz nie przestraszeni. Porządnych obywateli z rąk policji nigdy nie spotka krzywda. Beata objęła mnie jeszcze mocniej. Wiedziała doskonale, że tylko rzetelna i wiarygodna relacja romantyczna z białym mężczyzną z klasy średniej uczyni ją niewidoczną dla oczu policjantów. Idiotycznym gestem mieszczucha pomachałem dłonią w kierunku najbliższego policjanta. Spojrzał przeze mnie jak przez powietrze.


Ramię Beaty, obejmujące mą talię, promieniowało przyjemnym ciepłem. To niesamowite, że znów jesteśmy razem, pomyślałem. Nawet jeśli odnowiliśmy nasz związek w tak dziwnych okolicznościach, nawet jeśli ktoś chciałby argumentować, że związek ten jest cokolwiek tymczasowy i może nie przetrwać długo. Ale jednak, w tej chwili byliśmy razem. Czy Beata czuła to samo? Uśmiechnąłem się do niej przyjaźnie. Wzruszyła ramionami.

W tym momencie rozbłysła we mnie nagła myśl. Psy! Ogromne szarpeje śpiące między namiotami anarchistów - musiałem koniecznie zrobić im zdjęcie.

Czas naglił - o ile w ogóle nie było jeszcze za późno. Pociągnąłem Beatę za rękę i pobiegliśmy z powrótem w stronę fabrycznego tarasu, jedynego miejsca, z którego mogłem liczyć na dobry kadr bez oberwania serii z karabinu. Wbiegliśmy po schodach, już po drodze odblokowywałem telefon, jedną ręką próbując niezdarnie wpisać kod PIN. Spojrzałem na obozowisko przez obiektyw aparatu. Nie wyglądało jednak tak jak wcześniej. Podniosłem wzrok.

Antyterroryści, wykazując się niemałym taktycznym sprytem, zablokowali najwyraźniej wylot strumienia, który płynął przez środek placu. Obozowisko zostało w ciągu kilku minut kompletnie zatopione i wyglądało na to, że policja wygrała bitwę bez oddania jednego strzału. Choć z oddali co jakiś czas dobierały krzyki, nie było widać ani śladu anarchistów. Czy wszyscy utopili się we śnie? Było to możliwe.

Ogromne szarpeje spały tam gdzie wcześniej. Były zbyt duże by się utopić, i zbyt zmęczone by się obudzić. Pofałdowana psia skóra poruszała się w rytmie fal nowo powstałego stawu. Jedno nozdrze każde z psów wystawało ponad taflę wody, drugie zaś wypuszczało co kilka sekund bańki powietrza, pękające na powierzchni. Nagle względną ciszę przerwała seria z broni automatycznej. Beata potrząsnęła niespokojnie moją dłonią. Pstryknąłem szybko kilka zdjęć i szybkim krokiem oddaliliśmy się z przeklętego przedmieścia, ostatnim spojrzeniem żegnając na zawsze, jak sądziliśmy, jej nieszczęsnych towarzyszy broni.

Zilustrowała Ola

Potykając się o sterty gruzu i martwych ciał, przemierzaliśmy ulice odżywającego miasta. Towarzystwo banitki Beaty, jakkolwiek nie byłoby mi miłe, komplikowało sprawy znacząco - musieliśmy cały czas mieć się na baczności. Naszym pierwszym celem było znalezienie prowiantu, zanim zaczniemy poszukiwanie schronienia na noc. Szybko odnaleźliśmy najbliższy znany mi sklep, który na nasze szczęście okazał się już otwarty.

Był to jeden z tych dziwnych, prowadzonych przez imigrantów minimarketów, gdzie poza kupowaniem świeżych warzyw i importowanych konserw, można też było wziąć udział w rozmaitych społecznych i kulturalnych wydarzeniach. Ludzie spotykali się tu czasem by spędzać razem czas, grać w karty, niekiedy organizowano tu imprezy, koncerty lub wydarzenia sportowe. Już przed wejściem napotkaliśmy sporą grupę ludzi, rozmawiających z ożywieniem, to wchodzących to wychodzących ze sklepu. Wyraźnie zakupy nie były ich głównym celem.

W środku tłum był jeszcze większy i byliśmy w połowie drogi do półki z kisielem instant, kiedy wyjaśniło się czemu. Ktoś powoli i z namaszczeniem rozwarł stalowe, prowadzące na zaplecze drzwi. W drzwiach ukazała się młoda dziewczyna w welonie, prowadzona za rękę przez muskularnego, ogolonego na łyso, elegancko ubranego mężczyznę. Twarz pana młodego w całości pokryta była tatuażami, oraz ozdobiona imponującym wąsem. Był to ślub.

Młoda para przeszła powoli wśród półek z towarem, podczas gdy zebrani goście wiwatowali i wznosili toasty. Przyłączyliśmy się do zgromadzonych. Pochód zatrzymał się w sąsiednim pomieszczeniu, nie będącym już częścią sklepu. Młodzi stanęli obok schodów prowadzących na niższy poziom, przyjęli szereg gratulacji i uścisków dłoni. Ktoś nieudolnie grał na mandolinie i usiłował śpiewać wschodnio-brzmiącą pieśń weselną. Kilku podejrzanie wyglądających gości częstowało się cienką herbatą w brudnych szklankach, wsypując doń po pięć łyżek cukru, siorbiąc powoli i z wyraźnym obrzydzeniem. Coś tu było nie tak.

Szybki rzut oka na twarz Beaty potwierdził moje przypuszczenia. Patrzyła zatroskana na całe to przedstawienie, a gdy zauważyłe moje spojrzenie, skinęła na mnie bym nachylił ucha.

"To dziewczyna z mojej brygady" - wyszeptała. - "Nie wiem, jak się wydostała z obozu. A ten typiarz w za ciasnym garniturze jest płatnym mordercą."

A więc nie było to zwyczajne wesele. Wszystko nabierało sensu.

"Nie rozumiem o co tu chodzi" - dodała Beata z powątpiewaniem.

"W tej sytuacji to ich najlepsze wyjście" - odparłem. - "Świętość małżeństwa daje im najlepszą przykrywkę jakiej mogliby teraz chcieć." - zawahałem się przez chwilę. - "To bardzo sprytne z ich strony, myślę, że małżeństwo to nie jest zły pomysł."

Uniosła brew i spojrzała na mnie bez cienia uśmiechu. Ugryzłem się w język. "Zbyt bezpośrednio" - pomyślałem, zły na siebie.

Chwilę niezręczności przerwało ogólne poruszenie. Ktoś z całej siły zabębnił łyżką w plastikowy kubek z szampanem, zebrani nieco się uciszyli.

"Oficjalna ceremonia odbędzie się na dole!" - zawołał głośno mężczyzna w dziwnym ubraniu, przypominającym nieco sutannę. - "Niestety mamy tam niewiele miejsca, więc proszę wszystkich zgromadzonych o wyrozumiałość. Tylko rodzina i najbliżsi przyjaciele są zaproszeni na dół. Resztę proszę o cierpliwość, ceremonia nie potrwa długo i będziemy z powrotem najdalej za kwadrans!".

Po chwili para młoda, ekscentryczny kapłan oraz około tuzina innych osób zniknęło na schodach na niższy poziom. Reszta gości wróciła do rozmów i picia.

Mocno zbudowana dziewczyna, z krótko ostrzyżonymi włosami i uniesioną czarną pięścią wytatuowaną na szyi, podeszła do nas i przywitała się z Beatą skinieniem głowy. Stuknęły się szklankami uśmiechając się szeroko, jakby były starymi znajomymi ze studiów. Swobodnym tonem wymieniły kilka ploteczek, najprawdopodobniej zmyślonych na poczekaniu. Ani jedno wypowiedziane zdanie nie zdradzało, że wydziały się kilka godzin temu, w zupełnie innych okolicznościach.


W minimarkecie brak było, rzecz jasna, tradycyjnych organów, które grać by mogły tradycyjne ślubne melodie. Jakaś muzyka była jednak konieczna, jako że oficjalna ceremonia właśnie się zaczynała. Mając to na względzie, starszy człowiek, wyglądający na gospodarza, postawił na stole duży magnetofon i z pośpiechem przeglądał stertę kaset, szukając czegoś odpowiedniego. Po chwili rozległy się pierwsze takty, które rozpoznałem jako utwór Toola. Niektórzy goście zaczęli niezdarnie podrygiwać.

"Nie słyszałem tego kawałka od lat" - mruknąłem do Beaty w uśmiechem. Nie byłem pewien, czego słuchają teraz młodzi anarchiści, ale przyszła mi do głowy pewna myśl, która, jak sądziłem, mogłaby zaskarbić mi jej sympatię. - "Ktoś mógłby powiedzieć" - zacząłem powoli, - "że Tool na weselu to absolutne pogwałcenie decorum. Ale, mówiąc szczerze, mam już serdecznie dość tych tradycyjnych ślubnych melodii. Na każdym ślubie to samo rzępolenie! Na moim ślubie też chciałbym puścić Toola, myślę że to dobra muzyka, i bardzo bezpretensjonalny pomysł na imprezę."

Beata skrzywiła się boleśnie i lekko odsunęła ode mnie, nie patrząc mi nawet w oczy. Nagle zrozumiałem swoje faux pas. Zapomniałem, jakie recenzje zebrała nowa płyta - marzenia i mokre sny całego pokolenia zmieszane z błotem, nawet Taylor Swift wpadła w depresję. Chyba właśnie przekreśliłem wszystkie moje szanse.

Dziewczyna z wytatuowaną pięścią, słysząc moją gafę, postanowiła podratować sytuację, zręcznie zmieniając temat.

"To trochę nieładnie, że nas nie zaprosili na dół, nie sądzisz?" - zagaiła do Beaty. - "Ja tam się nie obrażam, ale ty byś mogła, nie byłyście czasem bliskimi przyjaciółkami?"

"Cóż, też tak mi się zdawało" - odparła Beata lakonicznie.

"To może wbijemy się na dół?" - zaproponowała dziewczyna z filuternym uśmiechem i nieznacznie puściła oko do swojej rozmówczyni. Nie czekając na odpowiedź, zawołała głośno: "Słuchajcie, nie będziemy tu czekać, podczas gdy cała impreza jest na dole! Jeśli para młoda was nie zaprosiła, to ja was zapraszam!"

To mówiąc, cisnęła szklankę o ziemię i z dziwnie poważną miną zbiegła na dół po schodach. Spojrzeliśmy na siebie z Beatą, wzruszyłem obojętnie ramionami. Beata pobiegła w ślady koleżanki, a chwilę za nią poszedłem i ja.


Ociągałem się nieco, bo nie wiedziałem, czego się spodziewać. Ani to miejsce, ani towarzystwo nie były mi znane. Klatka schodowa była wysoko sklepiona, ciemna i brudna, oświetlona z rzadka słabymi jarzeniówkami. Spiralne schody musiały prowadzić przynajmniej dwa lub trzy piętra w dół, prawdopodobnie do piwnicy. Nie widziałem ani ich końca, ani nie widziałem Beaty, która pobiegła przede mną i musiała być już na dole.

Reszta gości najwyraźniej nie kwapiła się by do nas dołączyć. Jedyną osobą, która szła za mną, była młoda dziewczyna o wyglądzie profesjonalnej bibliotekarki, w grubych okrągłych szkłach i rozciągniętym swetrze. Wyglądała na bardzo zahukaną, ostrożnie stawiała kroki i unikała mojego wzroku. Nie wyglądała mi na anarchistkę, prawdopodobnie była jedną z nielicznych osób na weselu które - tak jak ja - trafiły tam przypadkiem, i nie do końca rozumiały, co się dzieje.

Schody śmierdziały stęchlizną, wzdłuż ścian przemykały karaluchy. Zeszliśmy już prawie dwa piętra w dół, nie napotykając żadnych pomieszczeń. Ciemność zdawała się tłumić świetlówki tym mocniej, im głębiej schodziliśmy. Z dołu zaczął dobiegać nas przytłumiony hałas. Przypominało to tupot biegnących stóp, zmieszany z niespokojnymi głosami wielu ludzi - wielu więcej, niż na moich oczach zeszło po schodach. Po mału zaczynało do mnie docierać, że cokolwiek dzieje się na dole, nie jest to na pewno ślubna ceremonia.

Dotarliśmy w końcu na najniższy poziom i oczom naszym okazało się dwoje zamkniętych drzwi, każde z nich wyposażone w małe, zakratowane okienko z mętnego szkła. Drzwi po prawej były znacznie większe, wykonane z zardzewiałej stali i zaryglowane potężną zasuwą. Przypominały wejście do przemysłowej hali... A może do kopalnianego szybu? Czy to tak anarchistom udało się tu dostać? Za okienkiem panowała nieprzenikniona ciemność.

Drzwi po lewej były drewniane, i to zza nich dobiegał harmider. Z okienka biło światło i dostrzec mogłem sylwetki przebiegających ludzi. Na ziemi zauważyłem liczne ślady zabłoconych butów, prowadzące z prawa na lewo.

Bibliotekarka wyglądała na jeszcze bardziej zdezorientowaną niż ja, i wciąż unikała mojego wzroku, musiałem więc samodzielnie podjąć decyzję. Podszedłem do drewnianych drzwi po lewej. Czując, że popełniam błąd, nie mogąc jednak okiełznać ciekawości, pociągnąłem klamkę.


Moje zmysły poraził chór bolesnych krzyków, jaskrawe światło i nieznośny odór krwi, potu i spirytusu. W ułamku chwili uchwyciłem wzrokiem całe pomieszczenie: ogromną halę, przepełnioną leżącymi na podłodze rannymi i umierającymi. Wokół nich bojówkarze w podartych drelichach i z karabinami u boku biegali z szaleństwem w oczach, próbując zaszywać rany, tamować krwotoki i wpychać bebechy z powrotem w rozerwane brzuchy ich przyjaciół. Dziesiątki par gniewnych i przerażonych oczu nagle spojrzało na mnie, ręce odruchowo sięgnęły po broń. Wszystko to trwało ledwie chwilę, obecni w zaimprowizowanym szpitalu anarchiści nie zdążyli zareagować na moją nieproszoną obecność, nim na powrót zatrzasnąłem drzwi.

Wiedziałem, że muszę uciekać, ale nie wiedziałem dokąd. Sparaliżowany strachem i potwornością, którą zobaczyłem, przez trwającą wieczność sekundę stałem jak słup soli, biernie czekając na rozwój zdarzeń.

Wtem z drugiej strony, zza zaryglowanych drzwi rozległo się pukanie, a zaraz po nim łomot, jakby ktoś bezskutecznie próbował je wyważyć. Pukanie powtórzyło się.

"Kto tam?" - zapytała odruchowo bibliotekarka, wciąż bezradnie stojąca tuż za mną.

"Policja, proszę otworzyć!" - ktoś krzyknął z drugiej strony. - "Mamy nakaz od prokuratora!"

Chciałem krzyknąć, ale z mojego gardła wydobył się tylko zduszony jęk. Moja wyciągnięta w panice ręka nie dosięgnęła w porę nieszczęsnej bibliotekarki, która, niewinna jak dziecię, sprawnie otworzyła zasuwę. Drzwi rozwarły się błyskawicznie i wlała się przez nie armia antyterrorystów. Salwa z karabinów maszynowych rozświetliła mrok piwnicy.

Jan Heimson

Młody kacerz, aspirujący kryptomanta i epistemolog. Wielbiciel insektów, pleśni, porostów, niewielkich ptaków. Jeśli chcesz mnie pochwalić lub zwymyślać, możesz napisać mi list.